Sitarz: Jerry West nie ma dość

1
fot. YouTube

W linii prostej niespełna 10 mil łączy Staples Center od Rancho Park Golf Course należącego do programu The First Tee, którego Jerry West jest ambasadorem. Osiem lat temu West został dyrektorem wykonawczym Northern Trust Open; dzisiaj Los Angeles Open. Mówił, że oddaje społeczności i miastu to, co otrzymywał przez niemal 40 lat. W postaci koszykówki, porażek, historii, życiorysu, legendy. Kalifornia to druga miłość obok West Virginii – i jak mówił Pete Newell – którą musisz zrozumieć by zrozumieć Jerry’ego Westa. Znalazł spokój na zielonych polach pośród aglomeracji. Z widokiem na góry San Gabriel, za którymi pustynia Mojave w niczym nie przypomina rodzinnego stanu. Z paletą kolorów bez porównania uboższą niż złoto, paląca czerwień na tle zieleni; jak kropki, które w Zachodniej Wirginii pomagały Westa wychować. Kto wie na którym dołku groził Warriors odejściem jeśli wymienią Klaya Thompsona. Kto wie, czy na przełomie tysiącleci uderzając na ponad 200 jardów krzyczał pieprzyć Phila Jacksona.

Przenosiny do LA przybliżyły go do Chelyan o kilkaset mil. To drugi koniec Ameryki, drugi też dom. Ta sama hala, ten sam budynek, ale piętro Clippers nad piętrem Lakers, dłuższe lub krótsze korytarze, węższy uśmiech i mistrzowskie banery zakryte twarzami koszykarzy, w których nie zobaczy młodszego siebie. Klay Thompson z twarzą łudząco podobną. Stephen Curry z błyskawicznym rzutem. Kobe Bryant z determinacją, pragnieniem sukcesu. Może podobieństwo ujrzy w pullapach Jamala Crawforda; ale to gracz już ukształtowany, a może nikt w lidze nie odbija podobnie mocno piłki przed złapaniem jej i rzutem, jak mający kilkanaście lat on sam. Uczył się przy akompaniamencie bólu, bo piłka potrafiła wymsknąć mu się z rąk i trafić w twarz. Bo palce krwawiły. Nos łamali mu jednak inni, serce najbliżsi. Gdy miał 12 lat na wszelki wypadek trzymał pod łóżkiem strzelbę. W razie gdyby ojciec ponownie uderzył jego siostrę.

Wyzwanie na rok przed 80 urodzinami jest kolejnym dowodem ciężkiej pracy na niby zaawansowanej sportowej emeryturze. To odważny krok by jego znakiem szczególnym stało się zarządzanie sukcesem, którego marka “Jerry West” została w ostatnich latach synonimem. Jakby chciał wymazać z życiorysu porażki w Finałach, jakby kozioł lewą ręką miał być odłamkiem z milionów, a nie jedynym. Rozważał dołączenie do Lakers zanim zatrudnili Magica Johnsona, ale przekonali go ludzie Clippers. – W życiu chodzi o pasję – powiedział kilka dni temu. Najwyraźniej znalazł ją w osobach Steve’a Ballmera i Dennisa Wonga. Zaimponowała mu wizja zespołu, który ani razu nie awansował do Finałów Konferencji. Ani jako Buffalo Braves, ani jako Clippers z bazą w San Diego. W 1999 roku piękna reporterka odciągnęła go od czarnych myśli gdy na treningu siedział przy parkiecie, a jego Lakers przegrywali 0-3 z San Antonio Spurs. Ileż takich momentów zdarzy się tylko w następnym sezonie? Trzy porażki Clippers w pierwszych rundach od 2012 roku. Trzy w kolejnej. Jack Ramsay, Bill Fitch, Gene Shue – żaden z nich nie zaprowadził tej organizacji do Finałów.

Cichy rewolucjonista zaczyna od nowa – jako konsultant. Lakers lat osiemdziesiątych i początku XXI wieku, Grizzlies i wzlot Hubiego Browna, Warriors i złota koszykówka. West tworzył i zostawiał. Wszystko solidne, pełne społecznych i ekonomicznych zmian, dekady później. Zmian koszykarskich, w których ewaluacja talentu pozostała dla niego istotna. Bliska sercu, niesamowicie skuteczna i niemal bezbłędna. Ale to grę w golfa uważa za ostateczny test atlety; fizycznych i psychicznych umiejętności. – Wewnętrzna walka podczas trudności spoczywa tylko na tobie. Bez pomocy z zewnątrz. To może być twoje uderzenie albo spudłujesz kilka, które normalnie wykonałbyś z zamkniętymi oczami – przekonywał zachowując dystans do koszykówki i koszykarzy spychając dyscyplinę i graczy na drugie, trzecie miejsce. Nieważne – poza golf, tak jak turbulencje, problemy życiowe, zewnętrzną presję, gdy sam rozpoczyna grę.

Obsesja na punkcie perfekcji sprawi, że parokrotnie podrapie nerwowo miejsce za uchem. Przełoży nogę na nogę, założy ramiona na klatkę, kolejnego meczu posłucha w radio. Gdy grał dziwił się, że piłka nie wpada do kosza. – Myślę, że powinienem trafiać za każdym razem. – mówił, a kilkadziesiąt lat później obserwował jak zespół z Oakland trafia zbyt często, zbyt dużo, do przesady wręcz. Ostatecznie – idealnie. W Los Angeles proces prowadzący do kanonady rozpoczyna się na nowo. I West wcale nim nie steruje, nie pociąga za sznurki, nie zagrozi groteskowym odejściem, a wyłącznie doradzi. Po tej samej stronie znaleźć muszą się uparty Rivers, którego poparcie przez zarząd wygląda na niewiadomą, i Ballmer będący w tym wszystkim nowy, jak przecież swego czasu Joe Lacob. Jerry West stał się mentorem dla młodszych prezesów. Dyrektorem nad dyrektorami. Sprawił że wyznawców kontroluje autorytet, ręka lekka, przemiła na obrazkach, w kuluarach zapewne zdeterminowana, żeby nie przegrywać i postawiać na swoim. Nie oczekuje jednak skoków w ogień, rozkładówek, notyfikacji, przypomnień o pozycji silnej, stabilnej, i co więcej decydującej. Tylko zwycięstw. I międzyludzkich relacji.

Chcesz czytać dalej?

Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.

Subskrybcja

Uzyskaj dostęp do
pełnej treści artykułów.

1 KOMENTARZ