Odliczanie do 73: Zwycięstwo numer 70

1
fot. AP Photo
fot. AP Photo

Golden State Warriors wygrali właśnie 70 mecz w sezonie regularnym i zostali drugim najlepszym zespołem w historii NBA, ale wnętrze Steve’a Kerra rozrywa irytujący problem. Odpoczynek czy 73? Golden State wyglądają jak zespół, które swoje playoffy zaczął z początkiem kwietnia, podczas gdy grający o jak najszybszy koniec sezonu regularnego rywale oszczędzają najlepszych graczy. 112-101 dla (70-9) Golden State Warriors w nudnym meczu z (65-13) San Antonio Spurs, który wbrew pozorom pokazał kilka nowych rzeczy.

Zmiana w piątej minucie meczu, kiedy za Draymonda Greena wszedł Andre Igoudala, a Harrison Barnes przeszedł w obronie na pozycję wyżej, pokazała, że ten zespół dostosuje się do wszystkiego. Do gry w post-up LaMarcusa Aldridge’a, który do momentu gdy opuścił parkiet z powodu kontuzji palca rzucającej dłoni – grał z dyskomfortem przez resztę spotkania – był największym zagrożeniem, z którym i tak obrona Warriors sobie poradziła. 2 na 6 z gry w pierwszej kwarcie, 5 na 16 w cały meczu, kilka podań na obwód gdy drugi obrońca schodził do niego podczas manewrów w post-up, ale 0 asyst, bo albo Tony Parker wolał poprawiać atak jeszcze raz, albo szybkie close-out obrony Golden State zamykały pozycję – kontestowały rzut – z nawet przeciwległego rogu.

Dużo rzutów po kilku kozłach i zero –  nie przypominam sobie – akcji pick-and-pop z Parkerem, tym bardziej z Leonardem. Albo Gregg Popovich czeka z tym, albo nie potrzebuje czegoś co w ofensywie Trail Blazers było bardziej deadly niż akcje post-up. Bo to catch-and-shoot rzut, nawet spot-up akcja. Bez kozła, bez poprawiania nóg, z równowagą i bez obrońcy. Rzecz numer jeden “do zobaczenia w playoffach”.

Zupełnie niewidoczne i zdobywane seriami 23 punkty Kawhia Leonarda. Sinusoidalna gra w ofensywie, błędy w obronie, mecz jakby Gregg Popovich sterował nim z ławki i to sterował na oślep. Uruchomił się w drugiej kwarcie najpierw trafiając pull-up trójkę, a za moment rzut jedna ręką z faulem po kilku pompkach. Zdobył wtedy 12 punktów, Spurs przeżywali najlepsze minuty w ataku od pierwszego posiadania w meczu, ale w drugiej połowie kilkanaście, a nawet 23 punkty przewagi Golden State przytłoczyły Spurs.

Oba zespoły zagrały zachowawczo. Badały się, czekały na ruch rywala. Przeciętna i nieregularna obrona po obu stronach, więcej błędów na zmianach krycia od Spurs, ale też kilka pomyłek w komunikacji zawodników Golden State, doprowadziły do krótkiej batalii na timeouty pomiędzy Popovichem i Kerrem.

Ten pierwszy już na początku meczu miał pretensje do Danny’ego Greena o zejście z pomocą do paint ze skrzydła – Thompson trafił za trzy. Ten drugi w 23 minucie meczu o błąd Curry’ego i Thompsona na zasłonie Spurs mającej wymusić zmianę krycia – Leonard trafił za trzy. Błędów było sporo, złych powrotów do obrony również. W jednym meczu dwa style grały osobno, żaden zespół nie sprowadził meczu do właściwego dla siebie tempa i nie przedstawił własnych warunków.

Golden State zdobywali punkty po stratach, we wczesnej ofensywie po zbiórkach w obronie, Spurs grali na obu blokach, próbowali pchać piłkę do obręczy i oddawali rzuty z mid-range. Jeśli Gregg Popovich szuka plusów tego meczu, to niewątpliwie są nim “tylko” 12 rzutów za trzy duetu Curry-Thompson oraz to, że ten mecz wydarzył się w nieistotnej części kwietnia. Problem natomiast, że inny niż Warriors mistrz NBA będzie musiał wygrać co najmniej jeden mecz w Oakland.

Małym – może naiwnym – pozytywem tego spotkania dla San Antonio jest również ilość trójek Stepha Curry’ego, to że nie zdobył więcej niż 30 punktów i fakt, że obrona Ice w pick-and-rollu połączona ze zmianą krycia nie była najgorszym rozwiązaniem. Wynik i statystki nie potwierdzają tego, ale Curry oddał tyle samo rzutów spod obręczy co ze szczytu. Czy to zdarza się często?

Obrona Spurs może być jedyną, która zdoła wsunąć atak Curry’ego w najmniej efektywną strefę – w mid-range. Dzisiaj tego zabrakło, ale to nie przypadek, że w trzech meczach z San Antonio trafił tylko 10 rzutów za trzy z 28 i 11 z 19 spod obręczy. Na dwa ostatnie spotkania Spurs wyszli z założeniem, że 2 jest mniejsze od 3 i zamiast tracić 3 w najgorszym razie stracą 2. Z drugiej strony istnieje możliwość, że to Steve Kerr chciał od swojego gracza punktów spod obręczy i to Spurs dostosowali się. Szachy w ewentualnej serii, bez względu na wynik, będą emocjonujące.

Curry penetrował i rzucał z mid-range, ponieważ wysoka obrona Tima Duncana i LaMarcusa Aldridge’a w mismtachach kryła go bliżej niż reszta big-manów w NBA. Bez tej naturalnej dla centrów i silnych skrzydłowych maniery cofania się w stronę obręczy po to aby nie dopuścić do penetracji. Tym razem kierowali Curry’ego w paint, dawali mu pretekst, nie próbowali go powstrzymać przed drivem, przed fizyczną grę. Bo tam czekała pomoc kilku graczy oraz ręce i ciało Davida Westa lub Tima Duncana. I nawet jeśli trafiał – a trafiał – to oprócz sprzyjającej Spurs matematyki, zwiększyło się ryzyko faulu w ataku, wybicia piłki z rąk – choć na tym poziomie kontroli to nie zdąża się często – a także, chociaż to niesportowe, niespodziewanej kontuzji po upadku. Nie chcę tego oglądać, ale bez wątpienia jest to wkalkulowane w agresywną grę pomiędzy trzema – czterema graczami. Spurs nie są dirty i nie planują tego, ale przypadki chodzą po ludziach. Fizyczność to coś, co czeka Warriors w serii z Utah Jazz. I nawet jeśli wygrają 4-0, to nie bez walki z Favorsem i Gobertem.

Warriors trafili 54% rzutów z gry, 12 z 25 rzutów za trzy punkty, ograniczali i tak przeciętnie (słabo) zbierających w ataku Spurs, a na dodatek pokonali kontrami najlepszą obronę w transition w NBA. 33 asyst przy 45 rzutach, mocna ławka, team gdy płynie nie do pobicia. Ale są dwie analityczne luki w tym zespole. Dwie, które można wykorzystać, ale na pewno nie wygrać nimi meczu, tym bardziej całej serii.

Według Synergy – dane z ostatnie niedzieli – Warriors zdobywają tylko 0.78 PPP w akcjach post-up (27. miejsce w NBA) oraz 0.97 PPP w pick-and-rollach po rzutach rolującego gracza (21. miejsce w lidze). Niezwykle trudno sprowadzić atak takiego zespołu w odpowiednie miejsce, ale czy jakikolwiek zespół próbował?

Przeniesienie dowolnej ofensywy rywali do pożądanej strefy nie jest łatwe, tym bardziej nie z ofensywą Golden State. Ale z każdym kolejnym meczem wykruszają się sposoby, pomysły, taktyki i schematy. Wykruszają się też zespoły, które są w stanie to zrobić. Znikają trenerzy. Gra w post-up zależy w dużej mierze od atakującego zespołu, bo nawet podwajając ball-handlera ten wybiera podanie do rolującego gracza, piłka zaczyna krążyć, ale w 99% nie trafia na blok. Kończy się spot-up rzutem, penetracją lub resetem posiadania. Akcja w low-post znajduje się na szarym końcu listy wyborów ataku, który spotkał podwojenie.  Inaczej, chociaż równie trudno, bywa z akcją w pick-and-rollu, którą – także tym co dzieje się później – obrona  może w miarę możliwości sterować.

Była w tym mecz jedna akcja, w której Stephen Curry podał w pick-and-rollu do centra – do Festusa Ezeliego (~2 minuta pierwszej kwarty) – w klasycznym pick-and-rollu. Obrona Spurs wyszła wyżej, Tim Duncan kontestował rzut, piłka znalazła się w rękach gracza, który nie podaje jak Draymond Green, nie grozi rzutem z półdystansu, jest ofensywnie ograniczony. Nikt nie wie ile minut dwójka Bogut-Ezeli spędzi na parkiecie w konkretnym meczu i – to kluczowe – ile postawi zasłon na szczycie, ale skierowanie piłki w ich ręce, to coś do czego powinni dążyć rywale Warriors.

Jeden z mniej efektywnych elementów koszykówki Golden State, pewnie przez cały sezon znajduje się w gameplanach na mecze z zespołem Steve’a Kerra, bo to nic innego jak: nie daj Curry’emu rzucić, zmuś go do podania. Z drugiej strony coraz więcej zmian krycia i mismatchy sugeruje, że obrony NBA chcą po prostu przetrwać posiadania prowadzone przez Curry’ego i nie dopuścić do rzutu bez obrońcy w pobliżu. Zresztą zmuszenie Curry’ego do czegokolwiek kończy się co najmniej 27 punktami, a do tego na parkiecie zawsze biega czterech innych równie groźnych zawodników.

18 punktów, 7 asyst i 6 zbiórek Draymonda Greena, bardzo dobry mecz na 21 punktów Harrisona Barnesa. Do przerwy Warriors prowadzili 12 punktami, po niej w mieszaninie smallballowych ustawień (Barnes-Bogut vs Anderson/Kawhi – Aldridge) przewaga Golden State rosła, malał, rosła, ale utrzymywała bezpieczny dystans 14-15 punktów. Spurs zabrakło ognia na dystansie, tak potrzebnego gdy trzeba gonić wynik – skończyli mecz z 7 trójkami, z których 5 wpadło do kosza w pierwszych 36 minutach.

W minutach przed niegroźnym urazem LaMarcusa Aldridge’a, Spurs nie wrzucali piłek pod obręcz z taką łatwością jak w poprzednim meczu. Nawet w smallballowym lineupie gdy Green grał na środku, princeton-offense Spurs kończyła się na podaniu wysokiego gracza do wysokiego gracza na bloku. Ruch piłki z high-post szarpał atak, Tony Parker bał się kończyć pod obręczą, ale nie oddawał piłki w drive-and-kick akcjach do strzelców bez krycia – Golden State wyważyli pomoc i oddali Spurs tylko 35 niekontestowanych rzutów.

Zaledwie 19 asyst San Antonio oraz podania bez zysku przestrzeni i przewagi w matchupie, powstrzymały atak Spurs przed przejściem w ścinającą wersję post-up offense, a także przed kreowanie niekontestowanych rzutów z mid-range – a to wychodziło im znakomicie w każdy meczu sezonu regularnego.

14 dużych punktów Barnesa w pierwszej połowie m.in dzięki back-2-back trójkom w drugiej kwarcie, 12 punktów od duetu Livingston-Speights, 20 minut dobrej obrony i wracania do formy Andre Igoudali.

Ciekawostką jest to, że Kawhi Leonard nie krył Stephena Curry’ego. To wyglądało jak generalna próba przed meczem w San Antonio – meczem, w którym oba zespoły walczą o rekord – jakby Popovich sprawdzał czy Parker wytrzyma przejścia nad zasłoną, czy zmiany krycia można odłożyć do rangi ostateczności, wychodzić wyżej i switchować dopiero wtedy gdy Francuz zostanie na zasłonie. Z jednej strony coach Spurs może poczuć kwaśne szczęście, bo Curry nie oddawał pull-upów z 8 metrów. Z drugiej nie ma prawa być zadowolony, bo tracił punkty tam gdzie teoretycznie nie powinien.

W trzeciej kwarcie, która w ostatnich minutach wyglądała jak garbage-time, po parkiecie biegał Matt Bonner. Piątka z Bonnerem, Davidem Westem i Kevinem Martinem zdobywała punkty, ale też traciła. W czwartej kwarcie smallball Anderson-Kawhi-West zbliżył się na 13 punktów trafiając 5 z 6 pierwszych rzutów, ale zaraz Golden State skończyli trzy kolejne posiadania punktami i wrócili do 20 punktów przewagi.

Warriors byli wyraźnie lepszym zespołem, ale Spurs wyglądali tak, jakby mieli grać wtedy kiedy chcą. Byli wyzwaniem może przez 6-7 minut.

Jest 2-1 dla Golden State, czwarty mecz w niedzielę, ale oba zespoły chciałby już odpoczywać. Albo grać koszykówkę z awansami, z zespołami z miejsc 7-8 i bez presji, że w ostatnich dniach sezonu regularnego komuś może stać się krzywda.

Poprzedni artykułFlesz: Rockets poddali sezon, Grizzlies są w playoffach, powrót Carrolla, Warriors rozbili Spurs
Następny artykułMiędzy Rondem a Palmą (353): Myślenie o myśleniu

1 KOMENTARZ