A jednak będę tęsknił za Kobem Bryantem

20
fot. AP Photo

Nie będę tęsknił za jego rzutem z półdystansu. Nie wzrusza mnie fakt, że mogę już nigdy nie zobaczyć zwycięskiego rzutu przez ręce, który ze wszystkich możliwych opcji został wybrany przez niego całkiem świadomie. W absolutnej wolności przez niego wybrany. Nie będę tęsknił za udanymi i nieudanymi próbami przejęcia spotkań. Och z pewnością nie będę za tym tęsknił. Tak, jak nie zatęsknię nigdy za tymi posiadaniami spędzonymi w grze przeciwko całemu światu i z całym światem w roli widowni.

Ale będę tęsknił.

Powiedzieć, że Kobe Bryant nie był nigdy moim ulubionym graczem, to powiedzieć mało. W mojej idealnej wizji koszykówka jest grą, która pozwala pięciu osobom stworzyć na parkiecie coś więcej niż suma całości. Każdy gracz spełnia swoją określoną rolę i dzięki temu zespół funkcjonuje jak maszyna. Jak pięć palców jednej dłoni, które poruszają się niezależnie od siebie, a jednak wciąż połączone są jednym celem. W idealnej wizji Kobiego Bryanta koszykówka była jedynie narzędziem dla spełniania prywatnych ambicji i gaszenia pragnienia współzawodnictwa.

Dlatego nie potrafiłem nigdy godzić się  tym, gdzie w historii koszykówki stawiany jest Bryant. Dla mnie zawsze był krok za największymi tej ligi. Część z tychże największych dużo lepiej rozumiała “sekret” tej gry. Reszta, której bliższa była jego filozofia, była po prostu lepsza. Bardziej efektywna. Mądrzej wykorzystująca swoje umiejętności. Tymczasem Kobe spalał się w płomieniu swoich ambicji i wizji tego, kim pragnął być. I nie myślcie, że nie doceniam tego, jak daleko płomień ten go poniósł.

Ale będę tęsknił.

Rozumiem, dlaczego tęsknić będą inni. Dla wielu Kobe Bryant był naturalnym następcą Michaela Jordana. Te same ruchy, ta sama pewność siebie, te same proste zasady. I w świecie pozbawionym Michaela Jordana, Kobe Bryant był jedynym wyjściem. Dla innych był po prostu Michaelem Jordanem swoich czasów. Ikoną. Legendą za życia.

Człowiek, który w pojedynkę potrafił wygrywać mecze, musiał przyciągać jak magnes. Jak przejść obojętnie wobec kogoś, kto w tak oczywisty sposób bywał lepszy w tym, co robił do reszty świata? Kogoś, kto w grze zespołowej, tak uwodzicielsko eksponował swoją indywidualność. Kogoś, kto potęgą woli, podporządkowywał sobie innych graczy. Trenerów. Kibiców. Cały świat.

Rozumiem więc tę desperacką potrzebę, by raz jeszcze zobaczyć, jak robi “to”. Jak dokonuje tego mistycznego jednoosobowego aktu dominacji. Rozumiem tę potrzebę, by wiedzieć, że nie było to jedynie złudzenie. Rozumiem to, choć ja nie będę za tym aktem tęsknił.

Choć będę tęsknił.

Nie za rzutami. Nie za ruchami. Będę tęsknił za ideami.

Pierwsza z nich to idea, że gdzieś, ktoś dzięki wyższości swojego ciała i umysłu, jest w stanie kontrolować rzeczywistość. To idea Superbohatera.

To ta najbardziej popularna wizja Kobiego Bryanta, która sprawia, że do dziś tłumy kibiców są gotowe zlinczować redaktorów EPSN-u lub jechać do Temeculi, by bić się w obronie swojego idola. To ten Kobe-Superbohater zdobywał tytuły mistrzowskie. To ten Kobe-Superbohater rzucał 81 punktów w meczu (czego nie dokonał nigdy Michael Jordan). To ten Kobe-Superbohater wygrywał mecze heroicznymi wyczynami w końcówkach.

Z dokonaniami Kobiego-Superbohatera trudno dyskutować. 5 tytułów mistrzowskich, nagroda MVP, dwie nagrody MVP Finałów, 17 Meczów Gwiazd, 14 pierwszych piątek NBA, 12 piątek najlepszych obrońców, ponad 32 tysiące punktów. Kobe-Superbohater miał swoją zaciętą minę na parkiecie i słoneczny uśmiech poza nim.

Kobe-Superbohater to idea, która przetrwa.

Druga z nich to idea, że gdzie, ktoś w tabloidowym świecie nowych mediów może nigdy się nie zmienić. To idea Antybohatera.

To moja ulubiona idea. To Javert Victora Hugo. To Rorschach Allana Moore’a. To Batman Franka Millera. Hank Moody. Dr House. Kapitan Ahab. To Kobe Kobiego Bryanta.

Kobe, który widzi świat w czarno-białych barwach i wbrew wszystkiemu i wszystkich trzyma się swojej wizji świata. W niej ocenia się ludzi na podstawie tego, jak ciężko pracują. Ciężka praca zaś zawsze zostaje wynagradzana. Tego prostego świata nikt nie rozumie lepiej niż Kobe, a skoro tak, to jedynie on ma prawo podejmować w nim decyzje. Jeśli więc wie, że może pomóc drużynie tylko na jeden sposób, to tak właśnie będzie jej pomagał.

Ten Kobe jest uparty i nie widzi, że są inne drogi i możliwości. Jego koledzy z zespołu nie są dla niego wystarczająco dobrzy. On sam jest jedynym kluczem do wygrywania. I dlatego pomimo wszystko zawsze próbuje brać na swoje barki odpowiedzialność za losy świata.

Ten Kobe coraz bardziej oddala się od rzeczywistości. Nie ma innego wyjścia. Przyznać się przed sobą, że świat wokół się zmienia i że zmienia się on sam, oznaczałoby zaprzeczyć istnieniu samego siebie. Być Kobem ma swoje konsekwencje.

Kobe-Antybohater to idea, która zginie.

Na szczęście nie będzie to oznaczać końca Kobiego Bryanta, bo…

… trzecia z nich to idea, że ostatecznie wszystko to jest tylko teatrem. To po prostu idea Kobiego Bryanta.

To idea, której nigdy do końca nie poznamy. Idea złożonej osoby o niezwykłej historii, która przeżywała i wciąż przeżywać będzie swoje wzloty i upadki. Jak my wszyscy.

To młody Kobe we Włoszech, kozłujący piłkę za linią boczną w czasie treningów swojego taty i marzący o tym, że kiedyś będzie gwiazdą koszykówki. To Kobe-uczeń w szkole średniej, który obwieszcza światu, że “przenosi swoje talenty do NBA”. To Kobe-debiutant na ławce rezerwowych Lakers. To zarozumiały Kobe-młoda-gwiazda, który nie potrafi porozumieć się ze starszymi kolegami. To Kobe-skruszony-grzesznik, wyznający swoje winy u boku żony. To Kobe-kontra-świat, próbujący udowodnić wszystkim, że jest w stanie wygrywać sam. To Kobe-syn-marnotrawny, który daje się wreszcie przekonać Philowi Jacksonowi do zmiany. To Kobe-kontuzjowany, z zerwanym Achillesem schodzący z parkietu. To Kobe-karykatura, wbrew swojemu ciału próbujący zaklinać rzeczywistość. To Kobe-filozof, obwieszczający światu swój koniec.

Za tym będę tęsknił. Widzę w tym piękno. W całej tej palecie wydarzeń i emocji. Rozumiem więc, kiedy Kobe mówi:

Widzę piękno w tym, że nie jestem już w stanie minąć obrońcy. Widzę piękno w tym, że wstaję rano i walczę z bólem. Wiem, ile ciężkiej pracy włożyłem w to, by znaleźć się w tym miejscu. Nie jest mi smutno z tego powodu. Doceniam to.

Kiedy już prawie 10 lat temu zacząłem pisać o NBA Kobe Bryant z miejsca stał się moją ulubioną postacią. Nie znosiłem go na parkiecie i z tym większą przyjemnością zauważałem jego inteligencję i zrozumienie dla trzech wspomnianych idei. Kobe Bryant, nie mając o tym pojęcia, zapraszał mnie do gry. W tej grze nie chodziło zwycięstwo. Chodziło o przyjemność z żonglowania ideami i prowadzenia dyskusji. To, czy Kobe Bryant jest w Top 10 czy w Top 5 czy może w Top 2 graczy w historii nie jest niczym istotnym. Nie ma znaczenia, czy rzucał zbyt dużo lub podawał zbyt mało. Ważne było to, że mogliśmy się o to spierać.

Dlatego z przyjemnością przyjmowałem zawsze rolę jego przeciwnika. Kobe nie mógł wiedzieć, jak często ścieraliśmy się w tych bojach. Ostatecznie widział mnie tylko raz w życiu, gdy w Porcie Olimpijskim w Barcelonie krzyknąłem w jego stronę “6 na 24”, by przenieść naszą wojnę na bardziej realny grunt. Oczywiście potraktował mnie, jakby był Mattem Barnesem i machał mu właśnie piłką przed nosem.

To był jego prezent dla mnie.

I za tym będę tęsknił.

Bo czasem boję się, że takich postaci w koszykówce będzie coraz mniej. Boję się, że to ginący gatunek w świecie młodych gwiazd, które potrafią odgrodzić się od nas wysokim murem swoich social-media-wizerunków. Boję się choć wiem, że to nieprawda. Złożonych osobowości i ciekawych historii nigdy w tej lidze nie zabraknie (ot, raptem przed chwilą Kevin Durant po raz kolejny dołożył przecież mediom). A jednak pozwalam sobie na ten strach, bo jest on częścią odchodzenia wielkich postaci. Dzisiaj możemy się bać, że nigdy nie będzie kolejnego Kobiego Bryanta.

Jutro zaś możemy wstać i po raz kolejny usiąść do klawiatury, by wytknąć mu 30% z gry.

Poprzedni artykułDniówka: Warriors wyruszają w trasę, Rondo zmierzy się z Mavs, Howard vs. SVG
Następny artykułCeltics @ Heat: Avery Bradley i Brad Stevens pokonali Miami Heat

20 KOMENTARZE

  1. @czardi – niezgorszy pomysł – Byłoby dobrze wyrobić własną opinię ;)

    Dzięki za dobry artykuł Przemku. Nie było niczego nowatorskiego, ale jak pisał kolega powyżej – w punkt.

    Kobe odchodzi w kiepskim stylu, ale jako postać ze świata amerykańskiej koszykówki – absolutny top10 all time.

    0
  2. Jednak tęsknić nie będę.
    Odchodzi gracz, który przez całą karierę był zaprzeczeniem tego, o co chodzi w tej grze: ZESPOŁOWOŚCI. Zapytajcie GSW o co chodzi, bo oni to rozumieją, mimo, że razem mają tyle lat co Kobe. Dlatego zostaną najlepszą DRUŻYNĄ w historii tej gry, a Kobe wyląduje na półce obok Wilta, Iversona i innych “ciekawostek” statystycznych prosto z Plutona.
    Sprawiedliwości stanie się zadość.
    Amen.

    0
  3. Piękny tekst. I slicznie napisany.

    Bede jednak polemizował z akapitem, w ktorym jest:
    “[…]W idealnej wizji Kobiego Bryanta koszykówka była jedynie narzędziem dla spełniania prywatnych ambicji i gaszenia pragnienia współzawodnictwa[…]”

    Dla mnie to jest własnie piękne, że ludzie tak cholernie sie miedzy soba roznia. Jest miejsce dla skurwielkow w stylu Kobego, Wilta i innych MJ-ow, ale i dla Russellow, Duncanow i innych Boshow, ktorzy potrafia wiele poswiecic, dla swoich celow… No wlasnie! Dla swoich celow – po prostu KAZDY z nich dazy do nich za wszelka cene tyle, ze kazdy obiera INNA droge. Konkretnie te, ktora uwaza za najlepsza.

    No i sam Russell, kilka lat temu wskazal Kobe’go jako NAJLEPSZEGO, jego zdaniem lidera w lidze

    …ale wiadomo, ze starzy ludzie maja swoje jazdy ;)

    Pozdrawiam!

    0
  4. Przemek standardowo wysokie loty!
    Człowiek zdaje sobie sprawę, że pewien etap kibicowania NBA zbliża się ku końcowi.
    Kobe to dla mnie ikona koszykówki XXIw. Pamiętam tą pustkę po odejściu Jordana, pustkę którą w szybkim czasie wypełnił właśnie Bryant. Czy chcemy czy nie był zawsze najbliżej “ideału” (sylwetka, styl gry).
    Nie byłem nigdy fanem Lakers ale po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że oglądam bardzo wiele spotkań z ich udziałem ponieważ to Kobe wzmagał we mnie ciekawość, co nowego wymyśli, jakie rekordy punktowe pobije. Poza jednym przypadkiem (wiadomym!) nigdy wcześniej nie uzależniłem fascynacji danym zespołem od postawy jednego zawodnika.
    Nie ukrywam, że był aroganckim skurwielem często przedkładającym indywidualne popisy nad dobro zespołu (choć on sam myślał, że w taki sposób najlepiej pomaga zespołowi). Był po prostu moją ikoną. Nie miałem okazji oglądać Jordana w akcji tyle ile bym chciał (początek fascynacji NBA przypadł na lata 1996/97) ale mogłem śledzić całą karierę Bryant’a, mojego nowego Jordana i coś mi się wydaje, że szybko tak podobnego do nich zawodnika nie będzie ponieważ styl gry diametralnie się zmienia. Oczywiście to też jest piękne ponieważ tak jak natura, NBA nie znosi próżni :)

    0
  5. Chyba generalnie jemu o to chodziło, albo go kochasz albo nienawidzisz ale na pewno nie jest Ci obojętny. W przyszłym sezonie każdemu będzie go brakować nie ważne z jakiego powodu nawet tym, którzy twierdzą, że na to jak gra nie da się patrzeć ;-)

    0
  6. Nigdy nie lubiłem Lakers, za Kobe specjalnie nie przepadałem. Jednak była jedna, absolutnie niesamowita rzecz – ten maniakalny wręcz czasami etos pracy. Po prostu, zwykłej, ciężkiej, mozolnej i nudnej pracy.

    Można łatwo poszukać historii, jak to Kobe Bryant wyrzucał Smusha Parkera do magazynu żeby tam się przebrał czy jakiś innych które podkreślają jak to Kobe źle traktował swoich kolegów z drużyny, ile to od nich wymagał, uważał ich za słabych. Jednak wiele osób nie widzi, że w tym wszystkim Kobe najwięcej wymagał od SIEBIE.

    0