Ta przyjaźń ma swoje logiczne podstawy. Ktoś mógłby powiedzieć, że są bliźniakami, których rozdzielono tuż po urodzeniu. Jeden z zachodu, drugi ze wschodu, na przeciwległych krańcach kraju pisali jedną i tę samą historię. Te same charaktery, te same ciała, ten sam styl gry i te same doświadczenia. Naturalnym wydaje się więc, że kiedy dowiedzieli się o swoim istnieniu, z miejsca się zaprzyjaźnili.
Damian Lillard usłyszał o C.J.-u McCollumie po raz pierwszy, gdy ten w turnieju NCAA poprowadził uczelnię Lehigh do szokującego zwycięstwa z Duke. To był jeden z największych upsetów we współczesnej historii akademickiej koszykówki. McCollum zdobył w nim 30 punktów i dla wszystkich stało się jasne, że już wkrótce zostanie pierwszym w historii swojego uniwersytetu graczem, który zagra w NBA. Główny bohater tamtego wieczoru miał jednak inne plany i zamiast skorzystać z pięciu minut sławy i zgłosić do draftu, postanowił najpierw dokończyć studia. W liście, który wtedy opublikował, tłumaczył:
Wierzę, że dokończenie studiów na Uniwersytecie Lehigh jest kluczowym krokiem dla mojej przyszłej kariery w dziennikarstwie sportowym. Dorastając, obiecałem mojej mamie, że skończę studia i chociaż nie wyznaczyłem sobie żadnego terminu, czuję, że teraz jest na to odpowiedni czas.
Decyzja ta zaimponowała Lillardowi. Damian również spędził na uczelni cztery lata i chociaż nie udało mu się w tym czasie skończyć swojego kierunku, to miał zamiar już wkrótce nadrobić zaległości (ostatecznie dokonał tego w tym roku). Portland Trail Blazers wybrali go właśnie z szóstym numerem draftu i wiedział, że stał się w ten sposób naturalnym wzorem dla McColluma, który podobnie jak on miał nadzieję uciszyć krytyków twierdzących, że gracze ze słabszych konferencji NCAA nie mają czego szukać w NBA.
Lillard skontaktował się z McCollumem przez wspólnego znajomego i zaoferował wsparcie swoimi doświadczeniami i dobrą radą. C.J. wiedział oczywiście, z kim ma do czynienia. Już wcześniej inspirował się internetowymi show kręconymi przez Damiana. Damian Lillard’s Diary i License to Lillard opowiadały o chłopcu z małej uczelni i jego drodze do NBA. McCollum wiedział, że równie dobrze on mógł być ich bohaterem.
Lillard wpadł do NBA jak burza i z miejsca stał się gwiazdą. W trakcie swojego pełnego sukcesu sezonu, zwieńczonego nagrodą dla najlepszego debiutanta, znajdował jednak czas na to, by rozmawiać ze swoim młodszymi kolegą. Szybko odkryli, że mają ze sobą dużo więcej wspólnego niż podobna sylwetka i styl gry. Obaj byli typowymi synkami swoich mam i mieli poza koszykarskie pasje. Obaj też od zawsze czuli się niedoceniani. Ich akademickim karierom dopisywano gwiazdkę. Oczywiście nikt nie podważał tego, że potrafią umieszczać piłkę w koszu, ale wciąż powtarzano, że w swoich mało istotnych konferencjach grają przeciwko słabszym rywalom niż ich koledzy z Kentucky czy Północnej Karoliny. Dla żadnego z nich nie było to nic nowego. Mierzyli się z tym właściwie przez całe życie.
Lillard wychował się w Oakland – mieście, po którego boiskach biegali wcześniej Gary Payton i Jason Kidd. Nikt nie spodziewał się oczywiście, że może pójść w ich ślady. Nikt poza nim. Mały Damian miał w sobie przekonanie, że on i tylko on jest odpowiedzialny za napisanie swojej historii. I pisał ją całkiem świadomie. W szkole średniej nie mógł liczyć na ważne miejsce w drużynie, więc dwukrotnie przenosił się w inne miejsca, aż dostał szansę wykazania się na parkiecie. Nawet jednak popisy w dwóch ostatnich latach nauki nie zapewniły mu ofert z najlepszych uczelni w kraju. Kiedy więc ręce po niego wyciągnął, leżący w małym miasteczku w Utah, Weber State, Damian nie wybrzydzał i z wdzięcznością przyjął stypendium. Wiedział, że nie chodzi jedynie o koszykówkę:
Ostatecznym celem było dostanie stypendium dzięki koszykówce i przedłużenie mojej edukacji. Kiedy przyjechałem na kampus i usiedliśmy z trenerem Rahe, powiedział, że jeśli nie będę przede wszystkim studentem i dobrą osobą, to nie będę pasował do jego programu i nie poradzę tu sobie.
Nie chodziło jedynie o koszykówkę, ale wystarczył rok, by wszyscy zrozumieli, że to ona właśnie będzie jego przeznaczeniem. Trenerzy w całym kraju zaczęli dostrzegać swój błąd i przekonywać go, by dokonał transferu. Trener Randy Rahe wyjeżdżał tego roku na wakacje pełen obaw. Nie wiedział, że nie ma się, czym martwić:
Nie było opcji, żebym mógł wyjechać. Lojalność jest dla mnie bardzo ważna. Tak zostałem wychowany. Lojalność była podstawą wszystkiego. Nigdy w życiu nie zrobiłbym tego trenerowi Rahe. Byłem tam szczęśliwy i wiem, że gdybym odszedł, nigdy nie doszedłbym tu, gdzie jestem.
Wizja NBA stawał się coraz bardziej realna, kiedy na swoim trzecim roku Damian złamał nogę. Doświadczenie straconego sezonu, rehabilitacji i walki o powrót do gry nie tylko dla niego miało się okazać niezwykle cenne. C.J. McCollum rozpoczynał 2013 rok jako najlepszy strzelec w całym kraju, kiedy zrealizował się jego najgorszy koszmar:
Pamiętam tę akcję jak dzisiaj. Zrobiłem mój zwykły zwód i udało mi się zamrozić obrońcę. Zrobiłem kozioł, zrobiłem krok i poczułem ogień. Wiedziałem, że coś było nie tak.
Prześwietlenie wykazało złamanie kości w lewej stopie i zakończyło jego ostatnie sezon na uczelni. Ten sezon, który miał mu dać szansę na wysoki wybór w drafcie. Lillard kroczył w tym czasie po nagrodę dla najlepszego debiutanta, ale kiedy tylko mógł, znajdował czas, by podtrzymywać na duchu młodszego kolegę i rozmowa po rozmowie dowiadywał się, jak podobne łączą ich doświadczenia.
McCollum dorastał w Ohio, gdzie początkowo zapowiadał się raczej na bejsbolistę. Zresztą, nawet kiedy już zdecydował się na koszykówkę, z koszykarzem trudno było go pomylić. Jeszcze pod koniec pierwszego roku szkoły średniej mierzył raptem trochę ponad 150 centymetrów wzrostu i nie był czołową postacią swojej drużyny. Podobnie jak w przypadku Lillarda wszystko zmieniło się w ciągu ostatnich dwóch lat nauki. Nie zmieniło to faktu, że C.J. nie mógł liczyć na oferty z dużych uczelni. Właściwie prawie wcale nie mógł liczyć na oferty. Jedna z niewielu przyszła ze strony nieistotnego na koszykarskiej mapie świata Uniwersytetu Lehigh w Pensylwanii.
Matt Logie, asystent trenera Lehigh, wypatrzył McColluma w czasie turnieju AAU w Akron i jako jedyny w tamtym czasie zauważył, że dzieciak ma w sobie coś niezwykłego. Całkiem konkretnie było to podobieństwo do Stepha Curry’ego. Być może gdyby Logie w tamtym czasie wiedział o jego istnieniu, to w swoim zeszycie zapisałby jednak nazwisko Damiana Lillarda. Wystarczył rok, żeby sens tych porównań dostrzegli też inni. Również dla C.J-a jednak lojalność była jedną z podstawowych wartości i nigdy poważnie nie rozważał przenosin do silniejszej drużyny. I pomimo kontuzji, która zakończyła jego karierę w NCAA, został za tę lojalność wynagrodzony.
Lillard był zachwycony, kiedy Trail Blazers postawili na McColluma z dziesiątym numerem draftu w 2013 roku. Panowie pierwszy raz spotkali się na żywo raptem kilka tygodni wcześniej w czasie loterii, ale nie zmieniało to faktu, że już wtedy się przyjaźnili. Wspólna gra nie przeszkadzała w budowaniu tych więzi.
C.J. nie miał równie mocnego wejścia do NBA, co Damian. Początek jego kariery został storpedowany przez kontuzję, później tkwił na ławce rezerwowych za plecami bardziej doświadczonych kolegów. W ciągu swoich dwóch pierwszych lat był raczej tym “dziennikarzem”, który grywa w kosza. Doceniano to, że nieźle pisze i że kiedyś zrobił wywiad z Adamem Silverem, ale szybko przestano wróżyć większą karierę. Lillard nigdy w niego nie zwątpił:
Nie miałem wielu dobrych meczów. Mówił mi wtedy: “Zaufaj mi. Następne 8 do 12 lat będziemy tu razem”. Mówił: “To będzie drużyna naszej dwójki. Tylko poczekaj”.
Obrońcy Blazers spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Także w czasie wakacji, gdy trenowali razem w Portland i jeździli razem na wakacje. Lillard śmieje się, że całkiem przy okazji zaprzyjaźniły się ze sobą ich mamy, które spędzają obecnie ze sobą nawet więcej czasu niż oni. Słuchając ich, trudno nie rozumieć skąd ta sympatia. Wydają się mieć podobne charaktery i równie dobrze radzą sobie z mediami. Przede wszystkim zaś obaj wydają się być mądrymi facetami, w których przypadku doświadczenia z kilku lat studiów faktycznie przełożyły się na dojrzałość.
Lillard od czasu przyjścia do ligi uchodzi za jednego z najbardziej lubianych przez media graczy nowego pokolenia. Miły i zawsze chętny do pomocy przez ostatnie lata stanowił przeciwwagę dla zamkniętego w sobie LaMarcusa Aldridge’a. Zazdrość tego drugiego miała być zresztą jednym z powodów jego odejścia do San Antonio. Co nie oznaczało wcale, że nie potrafili się dogadać. Być może chodziło bardziej o to, że Lillard bardziej świadomie traktował swoją rolę w NBA. Nie chciał być nigdy jedynie koszykarzem. Chciał być po prostu sobą. Z wszystkimi tego konsekwencjami:
Wydaje mi się, że ludzie nie są gotowi na kogoś prawdziwego. Widzą tak dużo sztucznych rzeczy, że zdążyli się do nich przyzwyczaić. Kiedy nie dostałem się do Meczu Gwiazd i powiedziałem o tym, jak się przez to poczułem, mówili: “Ale z niego mazgaj i płaczek” zamiast zaakceptować, że ja po prostu tak się czułem. Jestem dumny z tego, że sam piszę moją historię, że czuję rzeczy i że robię z tego muzykę. Ludzie zamiast zaakceptować, że wyrażam siebie, mówią “On po prostu chce być raperem”.
Jest w słowach Lillarda dużo autentyczności i na ile możemy wierzyć lokalnym beat writerom, dokładnie taki jest na co dzień. Miły chłopak, który realizuje swoje marzenia, a kiedy może pomaga innym, czy to wysyłając buty swoim młodszym kolegom na Weber State, czy prowadząc kampanię przeciwko przemocy w szkołach. W tym samym czasie poważnie podchodzi do swojego zawodu i kiedy w ciągu kilku tygodni stał się samotnym liderem drużyny, szybko wszedł w te rolę, organizując treningi i integrując nowych graczy.
McCollum oczywiście idzie w jego ślady. Po przełomowych playoffach stało się jasne, że jego rola w drużynie wzrośnie i C.J. nie przespał lata. Zmienił dietę, wykupił dostęp do Synergy, dzięki któremu analizuje grę swoją i innych i ciężko trenował pod okiem Steve’a Nasha, by być gotowym na swoją wielką szansę. Już pierwszy mecz sezonu zaczął udowadniać, że nie zawiedzie. Przeciwko Pelicans zdobył 37 punktów, a najszczęśliwszą osobą na hali był Damian Lillard:
Jesteśmy przyjaciółmi i naprawdę chcę oglądać rzeczy, które dzisiaj robił. Chcę oglądać takie rzeczy w jego wykonaniu, a on chce je oglądać w moim wykonaniu. Myślę, że dzięki temu, że chcemy tego dla siebie i temu, czego wspólnie chcemy dla tego zespołu, to może być coś specjalnego. I myślę, że to będzie coś specjalnego.
Po pierwszej części sezonu Lillard zdobywa średnio ponad 25 punktu na mecz i jest najlepszym strzelcem swojej klasy draftu. McCollum dokłada do tego każdej nocy ponad 20 punktów… i również nikt w jego klasie nie punktuje lepiej. Ich wyniki wciąż jednak mają dopisaną gwiazdkę. Bo grają w “słabych” Blazers, bo drużyna z dwoma graczami w ich typie nie ma prawa wygrywać, bo są za niscy, bo za słabo bronią, bo… bo… bo… I może krytycy mają rację i Damian i C.J. nie okażą się nową wersją Splash Brothers, ale możemy być pewni, że nic bardziej nie motywuje ich pracy. I tego, że pozostaną dwoma twardo stąpającymi po ziemi facetami, którzy nie dadzą się zamknąć w szufladce z napisem “tylko gracze NBA”.
Czytając tekst Przemka człowiek zdaje sobie sprawę jak bardzo chciałby żeby Portland wreszcie się udało. Sam Bowie (a mógł być Jordan, Barkley), kontuzje Roy’a, Oden’a (cholera goście mogli być świetni), teraz pokład opuścili Batum, Aldridge, Matthews. Pomimo tych przeciwności Blazers nie podają się i z tego co widać nie ma mowy o tankowaniu. Przydałby się ktoś lepszy na pozycje 4-5 i zespół da radę powalczyć o play-offs. A propos tych “brothers” to mamy w tym roku ciekawą rywalizację: Lowry-DeRozan, Lillard-McCollum, Thompson-Curry, Oladipo-Payton, Knight-Bledsoe, Wall-Beal. Która na koniec sezonu będzie najlepsza?
Westbrook-Waiters “IQ Brothers”
wygrałeś internet
bardzo kibicowałem CJ. dzięki odejściu większości z s5 udało mu się wejść na nowy poziom. Teraz tylko Tony Snell się przełamie i będę w 7niebie
Na razie są nieco lepszą wersją Ellis/Curry, do Thompson/Curry jeszcze daleko, defensywnie nie wiem czy kiedykolwiek dociągną do ich poziomu bo obaj w tej kwestii niestety słabo dają sobie radę.
Ellis/Curry – przypomniałem sobie, jakie były wątpliwości, gdy oddawali Montę do Milwaukee za Boguta…
Oni są kopią Ellis/Curry. I mają te same wady. W tym samym układzie ich liczba mistrzostw będzie nadal zero.
Niesamowicie dobry tekst. Powiem szczerze, że sam miałem podobne odczucia co do Lillarda, jak marudził, że nie dostał się do ASG, no ale jak widać wszystko zależy od narracji :) Fajnie byłoby, gdyby za parę lat w Blazers coś się udało, ten skład z B. Royem był jednym z moich ulubionych w tamtych latach. Oby ich lojalność się nie skończyła wraz z liczbą porażek i za parę lat pokazali na co ich stać!
Znakomity tekst. Kto wie, czy Blazers nie stoją przed okrutną decyzją rozdzielenia bliźniaków. Czy jest miejsce, w jednej ekipie, dla dwóch graczy o tak podobnej charakterystyce? Wymiana McCollum-Noel bolałaby obie strony, ale w dłuższej perspektywie przyniosłaby prawdopodobnie zyski wszystkim zainteresowanym.
Dodajmy do tego Philly Vonleh lub wybór w pierwszej rundzie draftu – kto mówi nie?
Przypomniał mi się tekst o Roy’u i tym pamiętnym meczu z Dallas w PO.