A może Shaquille O’Neal naprawdę był ostatnim z rodu Russellów i Chamberlainów? Wińcie nowe reguły. Dziś najsłabszy rozgrywający, czy rzucający obrońca w lidze jest w stanie minąć najlepszego z obrońców (hand-checking), a obronę na pozycji numer 1 oceniamy właściwie tylko przez pryzmat tego jak szybkie masz ręce i z jaką skutecznością przebijasz się przez zasłony. Centrzy zaś nie mogą już czatować bez przerwy w trumnie na swoje ofiary i w większości przypadków do udowadniania swojej obecności pod koszem potrzebują szybkich stóp i wyczucia czasu z pomocy.
Dzisiaj liczą się dunki, wjazdy pod kosz i crossovery. Sam Tim Hardaway nie przypuszczałby jak bardzo zmieni ligę. Spróbujcie skrosować dobrego obrońcę, który może „położyć na was rękę”. David Stern otworzył małym ludziom drogę do kosza. Być może dlatego, że małych ludzi jest więcej na świecie? Więcej ludzi – większy market. Świat nie skończył się 21 grudnia, żadna sztuczna mgła nie strąciła nigdy samolotu, a Paul McCartney żyje i ma się dobrze, ale niektóre teorie spiskowe naprawdę mają sens. I nie, koszykówka nie jest już sportem dla dużych ludzi.
A może to wina Kevina Garnetta, czy Chrisa Webbera? Może to wina tych wielkich gości, którzy kozłowali i podawali piłkę lepiej niż mali ludzie? Może to przez nich właśnie wyrośnięci pryszczaci gówniarze z wszystkich podstawówek w Stanach zamiast grać tyłem do kosza, uczyli się jak podawać za plecami i mijać rywali patrząc im w oczy? Może to ich wina, że Kevin Durant nie jest z Europy, choć powinien być z Europy?
Sami znajdźcie swój powód, a potem spójrzcie w oczy faktom. Miami Heat czy New York Knicks przestawiający swoich graczy o pozycje wyżej, to po prostu odpowiedź na pytanie: „Jak wygrywać?” Tim Duncan się nie liczy. Tim Duncan ma swoją rzeczywistość. Od 10 sezonów w pierwszej dziesiątce najlepszych strzelców nie znalazł się nominalny center.
10 lat to szmat czasu. Wiem najlepiej, bo to wtedy pierwszy raz upijałem się własnoręcznie rozrabianą wódką i po dziewiątym kieliszku wyszedłem z altanki (tak, wtedy piło się w altankach) – twierdząc, że wszystko w porządku – i nigdy nie wróciłem. 10 lat to szmat czasu, bo dzisiaj nie dotrwałbym do dziewiątego kieliszka.
Dzisiaj lekko podniecamy się Kendrickiem Perkinsem i DeAndre Jordanem i ze łzami w oczach spoglądamy na Marca Gasola. I wcale nie jestem jednym z tych gości, którzy zawsze opowiadać będą, jak to wspaniale było w latach dziewięćdziesiątych. Wręcz przeciwnie. Mrużę oczy, gdy ktoś opowiada mi o swojej miłości do Michaela Jordana, Hakeema Olajuwona i wąsów Patricka Eweinga. Ile ich meczów widzieliście w swoim życiu? Jakimkolwiek, nawet wyssanym z palcem numerem rzucicie, przebiję was meczami J.J. Redicka w moim CV.
Nie byliśmy tam, nie widzieliśmy tego, bo jesteśmy jednymi z tych niedocenianych fanów z tego szarego kraju, gdzie Marek Citko był istotniejszy od powrotu Michaela Jordana, a naszym jedynym kontaktem z ligą byli Włodzimierz Szaranowicz i Ryszard Łabędź, ewentualnie jakieś VHS-y z relacjami z DSFu, gdzie starsze panie zza zachodniej granicy uczyły nas liczyć po niemiecku.
Mrużę oczy, bo dzisiejsza liga jest z innego świata. Dzisiejsza liga nie jest lepsza, ani gorsza niż ta z lat dziewięćdziesiątych. Jest inna. Wciąż fantastyczna. Mimo wszystko podziękujmy za to Davidowi Sternowi – nawet jeśli nie jest fanem tego sportu (bo pewnie nie jest). Inne sporty powinny kiedyś wziąć z tego przykład i zrozumieć, że dobre zarządzanie nie zaczyna się od człowieka, który lubi dany produkt, czy nawet od człowieka, który kiedyś go produkował. Dobre zarządzanie zaczyna się od, hmm, ludzi, którzy umieją zarządzać i potrafią spojrzeć na to, co robią, bez emocji. Nawet nie będę próbował odnosić się do piłki nożnej w tym momencie. Kupiłem za młodu zbyt wiele numerów „Piłki Nożnej”, by teraz opłacać to przeżywaniem jak nisko upadła organizacja w tym sporcie. Ups, chyba się odniosłem. Gnij w piekle Michelu Platini.
Wracając do tematu. Shaquille O’Neal był być może ostatnim z rodu Russellów i Chamberlainów. I choćbyśmy naprawdę mocno chcieli – my bloggerzy – nie sprawimy, że Dwight Howard będzie kontynuował tę historię. Brad Pitt i Angelina Jolie mogli go adoptować z jakiejś birmańskiej wioski, ale nie sprawi to, że będzie ładny i zostanie aktorem.
Damn, w latach dziewięćdziesiątych Dwight Howard byłby silnym skrzydłowym. Dobrym silnym skrzydłowym. Może wciąż defensywnym graczem roku. Bo jeśli właśnie otworzyłeś usta, aby znowu twierdzić, że „kiedyś” wszystko było lepsze, to wiedz, że się mylisz. Prawdopodobnie po prostu czytasz to w swoim M3 słysząc jak za plecami chrapie kobieta, której już nie kochasz i wciąż myślisz, że twoje życiowe niepowodzenia to wina „nowych czasów”. Nie.
Dwight Howard jest wybrykiem natury. 15 lat temu byłby jeszcze większym wybrykiem natury niż teraz, bo nie było w tamtej lidze LeBrona Jamesa ani rozstawu ramion Erica Bledsoe. Wiedzieliście, że, oficjalnie, nigdy żaden gracz NBA nie doskoczył tak wysoko jak Howard?
Nie dziwi was w ogóle, że chłopak, który przyszedł do NBA prosto ze szkoły średniej zamiast uczynić ze swojej gry highlight (ok, zrobił to mimo wszystko), skupił się na obronie i jeszcze jako młodzieniec zaczął zgarniać nagrody dla najlepszego obrońcy? Zaczął bronić, jak nie bronił w tej lidze nikt od dawna. Zamiast skupiać się na obronie indywidualnej, potrafił stworzyć kulturę, w której Rashard Lewis mógł z czystym sumieniem kryć silnych skrzydłowych, a Hedo Turkoglu dostawał punkty w głosowaniu na obrońcę roku. Za 10 lat blogerzy, blogujący z poziomów swoich komórek i używający do wyrażania swoich myśli poniżej 25 liter będą wspominać „tamtych” Orlando Magic jako ewenement i finały 2009 nie będą już tłumaczone kontuzjami Celtics i problemami LeBrona Jamesa.
Dwight Howard jest jedyny w swoim rodzaju, i nie piszę tego, bo go lubię. Mam do niego bardziej ambiwalenty stosunek niż do jakiegokolwiek koszykarza na ziemi, poza Gero z boiska obok, który jest dobry kiedy gra ze mną w drużynie i jest płaczącą cipką, kiedy gra w przeciwnej.
Dwight Howard powinien być nowym LeBronem Jamesem. Nie ze względu na styl gry. Ze względu na to, że jest również wybrańcem. Dzieli ich raptem rok różnicy. Zostali wybrani z pierwszymi numerami kolejnych draftów i zamienili swoje zespoły z małych rynków w kontenderów. Doprowadzili swoje zespoły z małych rynków do finałów i uciekli.
Dwight Howard jednak nawet tego nie potrafił zrobić porządnie. Oczywiście, zafundował nam dramat roku, ale w sposób tak karykaturalny, że nie potrafiliśmy go znienawidzić w podobnej skali jak Jamesa. To w gruncie rzeczy dziwne, bo trudno przebić miesiące wywiadów dla nastolatek i obejmowanie swojego trenera tuż po tym, gdy ten przyznał, że Dwight nalegał na jego zwolnienie.
To jest pytanie, które zadaję sobie od kilku miesięcy. Dlaczego nie nienawidzimy Dwighta? Mam dwie teorie. Pierwsza mówi o tym, że po prostu nie jest tak dobry w oczach kibiców. Trudno jest nam doceniać kogoś, kto zbiera kilkanaście piłek w meczu, blokuje po 2-3 i zmienia lot 10 kolejnych. Tego nie widać w box scorach tak bardzo jak punktów, a graczy w NBA mogących zdobywać po 20 punktów w meczu jest kilkudziesięciu.
Druga, ta w którą wierzę nieco bardziej, każe mi myśleć, że Dwight jest zbyt komiksowy, by brać go na serio. Niby wieczny uśmiech na ustach sprawdza się w teleturniejach prowadzonych przez Krzystofa Ibisza. Teoretycznie tak powinno być, ponieważ ostatecznie to przecież telewizyjne show, które powinno zarobić na siebie, ale w rzeczywistości chcemy oglądać to show właśnie dlatego, że jego uczestnicy biorą je na poważnie. Niczego nie lubimy tak bardzo jak wysuniętej szczęki Kobego Bryanta. Nie śmiejcie się, ale tym właśnie tłumaczę sobie fakt, że to on stał się ikoną tej dekady w NBA, gdy obok biegali Shaq i Tim Duncan, czyli zawodnicy z top 10 wszech czasów. Kobe nie jest w tym gronie. Eat this.
Dlaczego właściwie zacząłem temat Howarda? Jego rodzice odpowiedzieliby, że dlatego, że mamy Święta, a Dwight był jak świąteczny prezent po tym, gdy jego matka poroniła wcześniej pięć (sic!) razy. Ja odpowiem w ten sposób: Dwight Howard jest obecnie najbardziej interesującym dla mnie graczem NBA, bo jest „pomiędzy”.
Pomiędzy wielkością i „co byłoby gdyby”. Orlando Magic to mój zespół i oglądałem ich regularnie przez ostatnie lata. Los Angeles Lakers to mój znienawidzony zespół (Shaq wasza mać), o którym bloguje w tym sezonie na Szóstym Graczu i z tego powodu żadnego zawodnika nie widziałem częściej w ostatnich latach niż Dwighta Howarda. Uważałabym się wręcz za eksperta od jego ruchów podkoszowych, gdyby nie fakt, że za takiego uważać się może każdy kto subskrybuje kanał NBA.
Do tego Dwight jest w najtrudniejszym momencie w swojej karierze. Pierwszy raz w życiu musiał zmierzyć się z ciężką kontuzją. Było to dla niego na tyle trudne doświadczenie, że rozważał nawet… serio… zakończenie kariery. Przynajmniej tak twierdzi. Nie da się jednak ukryć, że kontuzja odbiła się na jego grze. Sam tego nie ukrywa, że nie jest w optymalnej formie. Najzwyczajniej w życiu szybko się męczy. Coś normalnego dla większości populacji. Coś niezwykłego dla robota, który był w stanie przez 40 minut w każdym meczu zdążać do każdego rzutu oddawanego z odległości do 4 metrów od kosza.
To dla niego nowa sytuacja. Pierwszy raz w karierze nie ma przewagi fizycznej nad swoimi rywalami i każe nam zadawać sobie pytanie, co będzie w przyszłości? Nie zrozumcie mnie źle. Dwight Howard wróci do formy i jeszcze przez kilka sezonów będzie dominującą siłą w NBA, ale w pewnym momencie święta się skończą i nie będzie w stanie poradzić sobie z Anthonymi Davisami tej ligi. Po pierwsze dlatego, że nie jest Shaquiem i przy swoich rozmiarach nie będzie w stanie dominować młodszych rywali. Po drugie dlatego, że do dziś nie pokazał, że ma do zaoferowania coś więcej niż szalony atletytzm.
Prawdopodobnie tego nie widzicie, ale to jedno z najważniejszych pytań dotyczących jego kariery. Dwight Howard, wierzcie – nie wierzcie, ma już 27 lat. Przed nim teoretycznie jego prime, ale do dziś nie pokazał oznak, że potrafi rozwinąć się w coś więcej niż w atletyczny wybryk natury. W gruncie rzeczy cieszmy się, że zdecydował się zadedykować swój atletyzm defensywie. To jest to samo pytanie, które stawiano przed Allenem Iversonem (nie podołał), Vincem Carterem (kłóćcie się, ale zdołał przeformułować swoją grę na tyle, by pozostać w lidze), czy Kobem Bryantem (jakimkolwiek krytykiem Beana bym nie był, nie odmówię mu tego, że umie sobie radzić ze starzeniem się na poziomie Malone’ów i Jordanów). Co zrobisz, gdy już nie będziesz mógł?
Co zrobi Dwight? Tego nie wiemy. Co jest znamienne, gdy mówimy o jednym z tych zawodników, który stał się symbolem nowych czasów. Pierwszym klaunem ligi i ulubieńcem Internetu. Superman. Może to dobry przydomek, bo Dwight jest równie komiksowy. Dwight powinien być nowym LeBronem Jamesem, ale nim nie będzie. Zawalił już swój moment wstydu. I póki co nie wygląda na to, żeby mógł mieć swój moment odkupienia. Może nie mam zbyt dużo fantazji, ale jedyna dobra rzecz, która może mu się przydarzyć to wygranie mistrzostwa, zdobycie tytułu MVP finałów i – najlepiej – konfrontacja z Kobe Bryantem. Nie wiem czy pamiętacie, ale przed przejściem do Lakers, to Dwight był „lepszym koszykarzem”.
To nie jest łatwa droga i, osobiście, mam wątpliwości, czy Howard jest zbudowany z tej gliny. Aby tego dokonać musiałby przeformułować swoją osobowość i zrozumieć, że naprawdę jest najlepszym zawodnikiem tej drużyny. To nie jest nic łatwego, bo nie rozumie tego nawet większość ekspertów usprawiedliwiająca 41 rzutów z gry… przez ręce… z szóstego metra.
To gen hejtera.
Jeśli to się nie wydarzy, a pewnie się nie wydarzy, będziemy musieli pogodzić się z faktem, że najlepszy center tej ligi, zamiast wygrywać, woli dobrze się bawić. Pytanie brzmi, czy to naprawdę coś złego?
Dwight po przyjeździe do Los Angeles zamieszkał w hotelu, gdzie szybko zaprzyjaźnił się z wszystkimi – z listonoszem i dziewczyną jeżdżącą na rowerze po lobby na czele. Lubię te historię, bo pozwala mi myśleć o nim, jako o bohaterze jednej z książek Johna Irvinga, gdzie brakuje jedynie niedźwiedzia i zapaśników. Jako kibic wolałby jednak, żeby najlepszy center tej ligi kojarzył mi się z siniakami pod żebrami. Nawet jeśli musi, jak twierdzi, głosić imię boże, niech robi to rzucając ponad 70 punktów meczu niczym inny święty NBA z przeszłości i nie zapładnia najgłupszej uczestniczki reality show, które produkuje była żona Shaqua.
Mamy jednak prawie 2013 i nic nie zmieniło się w sytuacji na rynku. W czerwcu Howardowi skończy się kontrakt z Lakers i zabawa zacznie się od nowa. Ktokolwiek wierzy jednak, że Dwight nie zostanie w Lakers? Jak bardzo nie lubiłbym Lakers, jeśli płacono by mi za doradzanie graczom NBA, zawsze wskazywałbym właśnie ten klub jako przykład „organizacji sukcesu”. Dlatego, nawet biorąc pod uwagę wypowiedzi Dwighta w prasie… Czy ktokolwiek bierze po uwagę, że mógłby odejść?
Dwight Howard nigdy nie będzie Tysonem Chandlerem. W tym znaczeniu, że nigdy nie będzie zdawał testu oka, jako serce i dusza swojej obrony. Nie będzie krzyczał, nie będzie robił groźnych min. Nie zapominajmy jednak, że nawet nasz obrońca sezonu 2011/2012 nie ma nic do powiedzenia w starciu z tym wiecznie uśmiechającym się klaunem, który popierdzi w szatni i poudaje cię na konferencji prasowej. Ten klaun nie będzie krzyczał. Będzie dochodził do każdego rzutu. Będzie bronił dwóch graczy naraz w każdym pick’n’rollu i samą swoją obecnością – nawet na ławce – straszył Austina Riversa.
Dwight Howard prawdopodobnie pozostanie klaunem, co nie będzie niczym złym dopóki jego sztuczki – jak ta firmowa, gdy klepie w ramię wysokich przeciwnej drużyny, by odwrócić ich uwagę od zbiórki – będą skuteczne. Czy naprawdę jednak zapisze się w historii jako jeden z najlepszych? Jeśli tak, to nie jako jeden z rodu Rusellów i Chamberlainów. Raczej jako protoplasta rodu Howardów. Centrów, którzy nie powinni być centrami. Dzieckiem czasów Internetu, które na zawołanie dziennikarzy zrobi wszystko z uśmiechem na ustach. I dopóki godzinę później zrobi 20/15, to nie będzie nic złego.
Nie lubię Dwighta Howarda. Dlatego że po przegranych finałach słuchał na okrągło „Lose yourself” i przeżywał, że miał tylko jedną szansę. Dlatego, że po wygranych przez Miami finałach płakał, ciesząc się, że LeBron wreszcie wygrał i żałując, że go tam nie było. Dlatego, że wypisując autografy pisze: „Niech Bóg Cię błogosławi”.
Lubię Dwighta Howarda. Dlatego, że nie jest ostatnim z rodu Russellów i Chamberlainów, ale jest kimś nowym. Centrem nowej koszykówki. Pierwszym z rodu Howardów, który niebawem rozproszy się po lidze. Zobaczycie.
“Kobe nie jest w all-time top 10” Przemek bardzo chce miec odwiedziny polskich groupies lal w katalonii ;)
No i gdzie swiateczna milosc do la fakers???
Przemek o kim i o czym by nie pisał zawsze znajdzie chwile żeby szepnąć słówko o Kobe. Co zrobić… hejters gona hejt ;)
Co do Howarda to niestety tak jak go lubiłem, tak przestałem po tym jak pożegnał się z Orlando. Chyba gorzej tego nie mógł zrobić, już prędzej bym przełknął The Decision 2. Patrząc na kontrakty Lakersów widać gołym okiem, że chcą od nowa zbudować drużynę w około nowego franchise playera i zapewne mają nadzieje, że to Howard nim zostanie. No i właśnie boję się, że Howard nie skorzysta z tej propozycji. W LA wszyscy traktują koszykówkę tak poważnie, do Disney worldu jest tak daleko, a Jack Nicholson mnie nie lubi… powodów pewnie znajdzie sporo. On chyba nigdy nie będzie mentalnie gotowy na rolę, która wszyscy chcą żeby pełnił.
1. Co do Kobe w top10 ever mógłbym się zgodzić, choć trzeba by przyjąć ryzykowną tezę, że LeBron już teraz ma lepsze ‘legacy’ niż Kobe (doubt it) i że jedno mistrzostwo i statystyki na poziomie tripple-double stawiają Robertsona wyżej niż Kobego (doubt it). Ale nawet to stawia Kobego ok. 10 miejsca, choć wielu jest takich autorytetów, którzy nazywają Kobego najlepszym Lakersem ever, a bycie lepszym niż Magic = bycie nr 2 ever, w mojej skali, gdzie Magic to koszykarz numer 2 w historii.
2. Co do Howarda mam jedno wielkie “ale”, które podsłuchałem podczas transmisji meczu Lakers, bodajże w Utah, bo były to chyba słowa Matta Harpringa, iż DH12 nie jest i pewnie nigdy nie będzie dominatorem po obu stronach parkietu, bo w jego grze nie widać żadnego technicznego rozwoju, żadnych nowych ruchów czy manewrów, od kilku lat to samo: driving hook shots i spin move’y. Dwight nie zestarzeje się tak ładnie jak choćby Garnett, jeśli nie zacznie pracować nad swoim ofensywnym arsenałem. Nie mówię tu o magii w stylu Al’a Jeffersona, ale bez rzutu spoza trumny będzie mu z biegiem lat coraz ciężej.
3. Ja wierzę w to, że Howard nie będzie chciał zostać w Lakers. To dzieciak i na pewno liczy się dla niego też przyjemność z gry, a widać, że granie z Kobe go nie bawi. W tej chwili widzę go bardziej choćby w Houston czy z powrotem na Brooklynie, niestety.
Czyli Damian z Zawsze Po pierwsze się ujawnił.
UWIELBIAM teksty Przema. Koniec zdania.