Umiejętność trafiania trudnych rzutów chlebem powszednim w NBA jest i basta. Czasem wydaje się, że nie ma nic ważniejszego. Ot, siedzisz, oglądasz 47 minut, analizujesz, montujesz w głowie sceny defensywnych rotacji, rozegrań pick-and-roll, powrotów do obrony. Możemy opowiedzieć tym, którzy chcą słuchać dlaczego Portland Trail Blazers stracili szesnaście punktów przewagi i jak to Hornets zapylili Rose Garden w czwartej kwarcie, ale po co?
Lub możemy rozłożyć na czynniki pierwsze obronę Ryana Andersona w ostatniej akcji, obronę bliską doskonałej, ale co z tego?
Damian Lillard to Roo… Of the Year, potrzebuje jeszcze trzech literek, ale trzy wydaje się już mieć. Damian Lillard to Brandon Roy Kto? Drań prezentuje nawet poza parkietem podobną skromność i jakby-był-tu-od-zawsze bycie niczym ten Roy (KTO?) sprzed czasów kontuzji, zanim stetryczał go artretyzm.
Może jednak w Portland nie będą palić domów, ustawiać barykad i budować szubienic. Czasem wystarczy jeden rzut lub jeszcze jeden, kolejny czy jeszcze następny rzut, aby wygrać mecz, dodać “+1” do rubryki zwycięstw, zapomnieć o duchotach, widmie porażki, wrócić do domu, włączyć ESPN, zobaczyć siebie i pomyśleć “to tylko jeden rzut”…
Jasne, ale wtedy właśnie rodzą się legendy. Nie w domach rzecz jasna, choć w domach też. Damian – z greckiego: pogromca, uzdrowiciel:
Niby ciężko pisać o ROY po niecałych 2 miesiącach rozgrywek, ale Lillard jest w tej chwili niczym Usain Bolt – poza zasięgiem reszty debiutantów
Hornets zapylili Rose Garden – jaka zgrabna gra słów ;D
Lillard idzie po ROY jak po swoje. Nawet na 2k13 fajnie się nim ciśnie (wczoraj przeciwko NOH 35 pkt, 12 as, 9 zb. – sorry za prywate)
Świetny pick Blazers. Wiedzieli co robią!
Swietny Lillard, ale zobaczcie statsy Batuma. Uwielbiam takich graczy!