Flesz: LeBron walczy w swojej erze

2
fot. NBA League Pass

Era LeBrona Jamesa zapamiętana zostanie najpewniej liczbą pierścieni mistrzowskich, Finałów które przegrał, niewidzianym wcześniej poziomem liderowania i tym jak uwolnił czarnoskóre gwiazdy NBA spod skrzydeł białych właścicieli. Inaczej niż MJ, James w Erze Graczy składa w drużynę kolejną grupę zawodników. To nie są już czasy, że z sezonu na sezon zmienia się tylko rezerwowy center i przychodzi młokos z draftu ponosić torby. Free Agency zmieniło wszystko.

Ciekawe jak inaczej wyglądało to przy odchodzeniu w minione lato Harry’ego Kane’a z Tottenhamu. Tam nie tylko kontrakt, ale lojalność z perspektywy kibica piłki zdawała się coś jeszcze znaczyć, a cały pogląd o wyzwoleniu człowieka został sucho sprowadzony do ważnego kontraktu. Oczywiście kilka dni później Ronaldo dostał to, czego chciał i wymusił transfer w ostatnim roku umowy. Ronaldo i Messi grają jednak w osobnej lidze popularności. Za nimi jest James.

Ta chęć zmiany otoczenia, tupanie nogą, obrażanie się i proszenie o transfer to wciąż jest jeszcze np. dziwaczna idea w futbolu amerykańskim. Całe lato NFL spędziła na brzegu zranionych uczuć MVP zeszłego sezonu Aarona Rodgersa. Ten chciał, to nie chciał odejść. Ostatecznie został, bo miał zostać. Inny wielki playmaker, czarnoskóry Deshaun Watson za to bardzo agresywnie wszedł w swoje żądanie transferu, zanim zmieciony został przez falę oskarżeń o molestowanie seksualne. Nie udało się jeszcze żadnej wielkiej gwieździe futbolu wymusić transferu w konkretne miejsc. Mało kto próbował.

NBA wydaje się być gdzie indziej. W renesansie renesansu, w czasach pojedynczego “ja”, nasza liga wciąż bardziej niż piłka nożna kieruje się kultem jednostki – piłka dopiero zmierza w to miejsce. Z drugiej strony paradoksalnie taki futbol amerykański mocniej wyraża się przez kult generała, lidera, quarterbacka. Za żądanie wymiany można tam oberwać – samo żądanie wymiany przetłumaczyć łatwo można jako pozostawienie armii żołnierzy – i nie jest to powszechną praktyką. Nie mówi się o konieczności ugłaskania gracza, żeby go nie stracić. W NBA mamy za to Paula George’a, mamy Jamesa Hardena, mamy Bena Simmonsa – i mamy szczerą ekscytację młodych fanów wymianami i zmianami klubów przez gwiazdy. “Ja” wygrywa, co w 2008 roku byłoby jeszcze nie do pomyślenia. NFL jest właśnie jeszcze w 2008 roku, choć wcale nie musi pójść śladem NBA.

Najbliższy sezon będzie w zasadzie już piątą nową drużyną Jamesa po pierwszych Cavaliers (2003-10), po Miami (2010-14), znów Cleveland (2014-18) i po teamie Lakers, który zdobył tytuł w 2020 roku. Piąta, nowa wersja to już zupełna abstrakcja, która niewiele ma już wspólnego z kontynuacją (wraca najmniej w lidze 23% minut). Sezon w Lakers rozpocznie tylko dwóch graczy, którzy grali dla Lakers w poprzednim – James i Anthony Davis. Trzeci Talen Horton-Tucker leczy na starcie sezonu kontuzję. Dwaj, Rajon Rondo i Dwight Howard ratują kontynuację, bo wracają po roku przerwy.

Nas to nawet już dziś nie rusza. 23% wracających minut to najmniej w 16 ostatnich latach.

Widzieliśmy już tyle razy Free Agency zaczynające się od zdań typu “w drużynie Jamesa pod ważnymi kontraktami jest tylko 4-5 graczy”. Następnie dodawane jest “they need to add shooting” – i szuting jest aded. Następnie dodawani są weterani – koniecznie dziesięciu – i okazuje się np że Rashard Lewis jeszcze żyje. I później James ze swoją przerzutką staje się faworytem do awansu do Finałów, następnie się do nich dostaje i czasem je wygrywa.

Od czasu flanelowego ruchu do Miami, James nie zdobywa tytułu w pierwszym sezonie nowej drużyny, tylko robi to w drugim. Choć akurat w Lakers ten proces wygrywania jakby przyspieszył, bo niby wygrał w drugim sezonie z Lakers w 2020 roku, ale esencjonalnie był to pierwszy, wspólny sezon z Anthony’m Davisem. Dlatego nawet dziś ten przedziwny mix z Russellem Westbrookiem jako być może silnym skrzydłowym, nie zmienia tego, że team LeBrona to wciąż team-to-beat w być może najlepszym wydaniu Konferencji Zachodniej od pięciu-sześciu lat.

Inna rzecz, do której przyzwyczaiła nas ostatnia dekada to miszmasz składów i coraz mniej kontynuacji. W dzisiejszej NBA nie ma już Jazz Stocktona z Malone’em, nie ma Bulls, nie ma Knicks, Pistons, Spurs i innych drużyn grających ze sobą latami. Rzuty za trzy zmieniły jednak przewidywalność meczów tak bardzo – to dlatego Voulgaris zrezygnował kilka lat temu z obstawiania NBA i zrezygnowałem i ja – że nawet te ciągłe zmiany klubów przez graczy upadają pod większą dynamiką gry i ilością trójek, niczym surfer pod falą.

To właśnie jednak ten świat żądań i zmian stworzony przez Jamesa, dekada 2010-20 wyzwolenia się gwiazd i decydowania o swoich karierach, to świat, z którym walczył będzie na Brooklynie o tytuł, czy lokalnie w playoffach z Clippers, jeśli Kawhi wróci. To nie są lata 90-te czy 00’s. To  nowa era, tylko wcale nie musi z nami zostać,.

Może już obserwujemy zmianę kierunku. Czuć, że może tak być, po tym jak Giannis został w Milwaukee i zdobył wypełniające emocjonalnie mistrzostwo, po tym jak pojawili się w lidze nowi liderzy (i młodzi ojcowie) jak Ja Morant czy Cade Cunningham w czasie gdy napędzający nasz apetyt na zmiany biznes newsów i mediów sportowych upada goniąc swój ogon. My Szósty Gracz też nie jesteśmy bez winy. Przez lata ten biznes gonił za klikami i plotkami, wymyślał zmiany miejsc, by świat w pandemii zwolnił i wrócił ludzi dosłownie do domów, a ten post-pandemiczny nawet pracę biurową zamienił na dom, z Lillardem bijącym się ze swoim własnym, lojalnym charakterem, z Embiidem dziś biorącym, mimo walących się Sixers, czteroletni kontrakt żeby zostać bohaterem Philly, czy z Warriors wracającymi z powrotem starą paczkę i wyzywających Jamesa ideą wypracowanej latami boiskowej chemii. Jestem dziwnie pewien, że gdy Klay Thompson wróci, Warriors zyskają nowych kibiców właśnie dzięki kontynuacji. Nic nie sprzedaje się bowiem lepiej niż sentyment.

Być może nie będziemy zawsze unosić się na falach zmian, wymuszeń i obrażania się graczy na organizacje. Właściciele też się zmieniają – odchodzą Millerowie w Utah, umiera Tom Benson – w młodszych, którzy rozumieją potrzebę współpracy z najlepszym graczem dla dobra całego biznesu. Dziś uderza to jak często w naszych zapowiedziach drużyn pojawia się wątek przedłużenia kontraktu. To coś, o co właściciele walczyli w lokaucie już w 2011 roku, czując że tracą ligę na rzecz graczy. Czy to przypadek, że dzieje się to akurat w tym roku?

Być może Era Graczy przeminie wraz z Jamesem.

 

Poprzedni artykułMemphis Grizzlies rezygnują z Krisa Dunna
Następny artykułTypy przed sezonem: (To też będą) 3. Los Angeles Lakers

2 KOMENTARZE

  1. LeBron na pewno polozyl kamien wegielny pod ruchawki w off season, ale jednak robi to – powiedzmy – uczciwie.
    On przynajmniej bierze na klate ryzyko i po prostu nie przedluza/nie podpisuje/ew podpisuje krotki kontrakt.
    I to jest uczciwe – podpisuje na rok/2/4, a potem zobaczymy co dalej.

    Natomiast podpisanie gwarantowanego maxa na 5 lat, wziecie ze stolu gwarantowanych ~$200 mln, a po roku stwierdzenie, ze “żondom wymiany do cieplych krajuff” brzmi tak, nie wiem? Klamliwie? Jak oszustwo? Wyludzenie?

    0
    • Brzmi jak dzisiejsze NBA. Biore maksa nie dlatego, ze chce zostac tylko dlatego, ze mi sie nalezy. A gdzie bede gral to zdecyduje pozniej.

      Sama idea super maksów była gwozdziem do trumny a nie ratunkiem dla klubow z malych rynkow. Jak trafil ci sie w drafcie allstar 2 szeregu, wokol ktorego nie da sie zbudowac kontendera… to jestes w dupie. Nie mozesz go przedluzyc na maksie jak kiedys… tylko musisz dac mu super maksa i beknac 40% salary, zeby zostal. Bo inaczej chlopak poczuje sie oszukany, nie zalezy ci na nim itd.

      A mozna bylo to rozwiazac w prosty sposob, typu – jak podpisujesz super maksa to nie nie mozesz byc wytrejdowany np. przez nastepne 2, 3 lata. Albo – gdy zmieniasz klub po super maksie twoje zarobki spadaja do poziomu “zwyklego maksa” (cos w stylu odwrotnego trade kickera). Ale wiadomo… wtedy gracze by stwierdzili, ze to skandal i znowu sa ciemiezeni i okradani.

      0