Marcin z Bałut

19
fot. WOJCIECH FIGURSKI / 058sport.pl

Marcin Gortat skończył karierę. Skończył ją równie cicho jak zaczął. Bez wielkiego show, bez ceremonii, czy wreszcie bez meczu pożegnalnego. Ogłosił to po prostu w trakcie organizowanej przez siebie Polish Heritage Night, pokrywającej się terminem z Meczem Gwiazd. Jak zawsze w cieniu, jak zawsze nieco z boku, w swoim stylu. Niby wyszedł na scenę, niby był oklaskiwany ale tylko przez ludzi których sam zaprosił. W cieniu wielkich gwiazd na wielkiej scenie. Dla nas wydarzenie, w Stanach właściwie bez echa. Idealna metafora kariery.

Nawet u nas odszedł relatywnie po cichu. Jego emerytura nie przejęła pierwszych stron gazet, strony związane ze sportem nie poświęciły mu wielkich tekstów o znaczeniu w świecie sportu i roli jaką odgrywał dla polskiej koszykówki. Spowszedniał nam Marcin weteran, jego Instagram pełen był zdjęć właściwych bardziej celebrycie niż sportowcowi. Myślę, że on sam nie planował takiego odejścia, ale kiedy raz dasz sobie luz po latach poświęceń i katorżniczej pracy treningach, trudno jest wrócić, z każdym dniem odpoczynku coraz trudniej, aż wreszcie któregoś dnia patrzysz w lustro i pytasz: po co?

Gortat przed tym lustrem musiał zobaczyć spełnionego człowieka, człowieka który przełamał swoim uporem, determinacją i ciężką pracą wszystkie możliwe bariery jakie przed nim stawiano. Kogoś kto najpierw miał się nie sprawdzić w koszykówce, kto już w rocznikach młodzieżowych na kadrze wyróżniał się tylko wzrostem ale już nie talentem. Kogoś kto wyjechał szybko z Polski żeby gdzieś w Niemczech, wtedy w prowincjonalnej lidze, szlifować swój warsztat, umiejętność zastawiania się pod koszem i ustawiania do bloków. Ćwiczył bardziej czysto fizyczne umiejętności, szybkość, siłę, a szczytem finezji stały się praca nóg na zasłonie i przestawianie stóp nie w manewrach podkoszowych a w prostym pick and rollu. Podstawy podstaw, ale to właśnie na nich zawsze, przez całą karierę, koncentrował się Marcin. Pozycjonowanie się jako obrońca z pomocy, masowanie z dominującym fizycznie centrem rywala, zastawienie, zbiórka i podanie do kogoś lepszego lub nawet tylko umożliwienie komuś innemu zebrania piłki, sprint do ataku, szybkie pokazanie się do podania w półkontrze, zawrotka, postawienie twardej zasłony, przyjęcie łokcia obrońcy na klatę, obrót w stronę kosza, zastawienie rozgrywającego rywali na plecach, wejście w pustą przestrzeń między plecami centra rywala, bokiem rozgrywającego i koszem, drobienie kroczków dla utrzymania rytmu, atak na zbiórkę ofensywną i znowu sprint do obrony. Czasem, kiedy miał szczęście po obrocie w picku, widział piłkę zmierzającą w swoje ręce, zanim jej dotknął robił dodatkowy krok, żeby z dwutaktu zrobić legalny trójtakt, łapał piłkę, dwa długie susy i wykończenie akcji przy obręczy, najczęściej w najprostszy, najpewniejszy możliwy sposób. Tylko bardzo rzadko decydował się na efektowny wsad, ale zawsze się wtedy ekscytowaliśmy. Zamiast highlightów wolał solidność, zamiast niedostępnej dla siebie sztuki, perfekcyjne rzemiosło. W głębi duszy dokładnie znał swoje miejsce i potrafił codziennie doskonalić się w rzeczach pozornie prostych. W czasach kiedy wszyscy chcą być gwiazdami, Marcin tylko mówił o braku piłki i chęci gry w post, ale czynami pokazywał czym jest jego bread and butter. I był w tym świetny. To ogromna wartość, bardziej doceniana przez trenerów niż kibiców. I dobrze. To dzięki docenieniu przez trenerów zrobił w gruncie rzeczy oszałamiającą karierę… A kibice? Kibicami niech przejmują się supergwiazdy.

Bo wiesz, kibice są głupi.

Doskonale pokazuje to przykład kadry. Nie chcę teraz roztrząsać tego kiedy i po co Marcin na nią jeździł. Faktem jest, że samo to, że na nią jeździł wyniosło tę drużynę na poziom publicznego zainteresowania, mówiło się o niej wreszcie, nawet jeśli częściej negatywnie niż pozytywnie. Swoim poświęceniem przebił koszykówkę na granicę mainstreamu. Ten głupi kibic teraz krzyknie: „Poświęceniem? Przecież gra w kadrze to honor i obowiązek!”. Tak, poświęceniem – odpowiem. Sezon NBA składa się z 82 spotkań i często kilku – kilkunastu w fazie rozgrywek playoffs. To monstrualny wysiłek dla organizmu. Niby każdy to wie, ale warto to podkreślić. Mecz nie składa się tylko z meczu. Mecz to długa i wyczerpująca rozgrzewka, na poziomie profesjonalnym rozgrzewasz się aż do pierwszego zmęczenia i dopiero potem, na drugim oddechu jesteś gotowy do gry. To nie 48 minut wysiłku z których grasz np. 32, a w wspomniana rozgrzewka, a potem dawkowanie maksymalnego wysiłku w relatywnie krótkich interwałach rozrzuconych po trzech godzinach realnego czasu trwania meczu. Grając tak raz na tydzień wyraźnie obciążysz organizm. Grając trzy, cztery, czasem pięć razy, zajedziesz go jeśli nie będziesz o siebie stosownie dbał. Unikanie wysiłku poza koszykarskiego, pilnowanie michy, a zwłaszcza ilości przyjmowanych białek, tłuszczy, węgli i dolnego limitu kalorii, odnowa biologiczna, optymalne dostosowanie snu do trybu życia, umiejętność wypoczywania w samolocie i autobusie i wreszcie znalezienie nieszkodliwej psychicznej odskoczni. To wszystko jest potwornie trudne i ogromnie angażujące. Po takim 8 miesięcznym sezonie sportowiec NBA dostaje plan treningowy na lato, ale dostaje też zalecenia dotyczące odpoczynku. Organizacje wiedzą, że ich gwiazdy muszą się zregenerować i fizycznie i psychicznie w okresie między sezonami. Dlatego liga często przymyka oko na lejący się latem alkohol, na paloną marihuanę, na imprezy. Gracze potrzebują odskoczni i regeneracji, może nawet bardziej psychicznie niż fizycznie. Dlatego każde zburzenie tej rutyny i wbicie się z kadrą w tę letnią kombinację odpoczynku z przygotowaniem to potężny kłopot dla zawodnika, wiążący się z ogromnymi wyrzeczeniami. Zwykłe kwalifikacje odbierają graczowi jakieś 1,5 miesiąca z bezcennych 4 letnich miesięcy, imprezy mistrzowskie to już bardziej 2 miesiące. Takie obciążenie często zbiera swoje żniwo w sezonie zasadniczym i o ile wielkie gwiazdy jak Pau Gasol czy inny Manu Ginobili mogą sobie pozwolić na przewiezienie się przez część sezonu, nadrabiając talentem braki w przygotowaniu do sezonu, tak rzemieślnicy, zwłaszcza tak perfekcyjni jak Marcin Gortat, mogą dotkliwie odczuć skutki zaangażowania się w reprezentacje narodowe. Nie wspominając już o ryzyku kontuzji, kwestii ubezpieczeń i całej masie tych małych rzeczy, o których było głośno przy okazji kolejnych występów, lub ich braku, naszej gwiazdy w kadrze. Kibice niby to wszystko wiedzą i rozumieją. Ale półświadomie postanawiają to ignorować, wieszając psy na graczach NBA nie grających w kadrze lub nie spełniających w niej oczekiwań.

Marcin zaś w kadrze tych oczekiwań nie spełniał. Nawet nie ze swojej winy prawdopodobnie, a dokładnie z tego samego powodu, dla którego wybił się w NBA – był perfekcyjnym rzemieślnikiem, a nie gwiazdą koszykówki.

Są gracze, którzy niezależnie od poziomu będą produkować podobnie. Oczywiście – nie mówię o graniu grubo poniżej swojego poziomu – kiedy gracz robi się ponadwykwalifikowany na jakiś poziom, typu rzemieślnik z PLK trafiający do amatorki, to będzie nie do zatrzymania, przez czystą przewagę fizyczną. Ale jeśli poziom spada w ramach tej samej siły fizycznej to przeskok statystyczny wcale nie będzie monstrualny. Marcin jako zadaniowy center czynił otoczenie lepszym i sam był lepszy dzięki otoczeniu. Grając z gorszym rozgrywającym sam musiał być gorszy. Przewaga umiejętności tutaj dużo nie pomagała. Gdyby grał w PLK prawdopodobnie nie zdobywałby 30 punktów i 20 zbiórek co mecz. Nie miałby kto mu podawać piłki a obrony byłyby na nim skoncentrowane odcinając go od wykorzystywania w pełni fizycznej przewagi pod koszem. Możliwe, że wcale by przez to dramatycznie nie podwyższył swoich statystyk z najlepszych lat w NBA. Z tego samego powodu nie mógł dominować w kadrze. Zamiast być idealnym wsparciem, miał być gwiazdą, która sama nie dostawał potrzebnego sobie wsparcia. Jako kibic koszykówki bardzo żałuję, że nigdy nie zagrał w naszej drużynie narodowej ze świetnym rozgrywającym, że nigdy nie naturalizowano kogoś specjalizującego się w grze pick and roll i rzucie za trzy. Marcin pokazał by to co umie prawdopodobnie i na tym poziomie. Prawdopodobnie.

Pewności mieć jednak nie można, przez, jakże klasyczną dla niego, kolejną rysę. W wypowiedziach dotyczących kadry zawsze brakowało mu politycznego wyczucia. Przez to miało się wrażenie, że była KoszKadra i był Marcin, dwa osobne współpracujące byty, a nie jeden mocny – dość podobna sytuacja dotyczyła innej naszej gwiazdy – Macieja Lampe. To miało ewidentny wpływ na atmosferę i wiecznie tworzyło wokół kadry specyficzny, nie do końca pozytywny klimat. Nigdy nie miałem tutaj żadnych insiderskich informacji, nigdy nie kręciłem się tuż koło zawodników, żeby coś powiedzieć na pewno. Jako kibic czułem jednak, że nie wszystko jest w porządku, a drużyna z Gortatem zawsze była dość daleka od ideału pięciu palców w jednej pięści, ideału który zaprowadził ją na Mistrzostwa Świata już po zakończeniu przez Gortata kariery reprezentacyjnej.

Na szczęście, Marcin Gortat w kadrze to był tylko temat dodatkowy – temat, który się wyświetlił przez poczucie obowiązku jakie miał w sobie, zamiast całkiem go zamknąć, jak wielu zawodników NBA odmawiających gry w słabych drużynach narodowych własnych krajów. Ten temat jednak sprawia, że mieliśmy do Gortata pewien dystans, dystans który być może nie pozwolił nam w pełni docenić tego jak ważnym zawodnikiem był.

Myślę, że dopiero za parę lat wreszcie poczujemy jego odejście. Teraz może być o to trudno, teraz jest na to za wcześnie. Było nam za dobrze, potrzebujemy trochę posuchy w temacie „Polak w NBA”. Wynika to z tego jak specyficznie był przez nas odbierany i jak mieszane odczucia względem Marcina musiał mieć każdy z nas.

Te mieszane odczucia zawierają się w skrócie w tym jak odbierał go polski koszykarski Twitter w ostatnich latach: Dużo trzymania kciuków. Walka o docenienie screen assists. Krytyka za konflikt z Johnem Wallem i branie strony Marcina w tym konflikcie. Dużo memów i żartów z Gortata. Pilnowanie się, żeby te żarty nie były za ostre, bo jeszcze zobaczy i zapamięta. Sporo żarcików po wykupieniu kontraktu z Clippers przy jednoczesnym cichym trzymaniu kciuków za to, żeby podpisał tę ostatnią umowę z kontenderem. Niedwuznaczne żarty o Lisie Ann, o Polish Machine, o kolejnych dziewczynach z serwisów plotkarskich. Choć żarty puszczane raczej bez oznaczeń na Twitterze. Przy każdej większej zbiórce charytatywnej, ktoś w końcu go zaczepiał w social media i po początkowym zachwycie, że się udziela, zaczęła się pojawiać irytacja jeśli się w danej akcji nie udzielił. Kiedy jechał na kadrę byliśmy rozdarci między zadowoleniem z posiadania gracza tej klasy i rozczarowaniem tym, że sam nie dominuje spotkań. I to wszystko nawet mimo tego, że w gruncie rzeczy nie był kontrowersyjny tylko zwyczajnie szczery. Był dobrym graczem ale nie dominującym. Był człowiekiem który zetknął się z największymi światowymi gwiazdami, ale pozostał prostym chłopakiem z Bałut. My równie chętnie trzymaliśmy się pozytywów jak chwytaliśmy tego „ale”. I z tego „ale” często robiliśmy negatyw, mimo, że ludzie lepsi od nas mogliby z tej szczerości, prawdziwości i perfekcji w wyznaczonej roli zrobić cnotę. Jednak nie jesteśmy lepszymi ludźmi, a takie rozbieranie idoli na czynniki pierwsze to chyba po prostu znak czasów. Cóż, Marcin też nie jest kryształowy, więc chyba mamy remis.

Myślę przede wszystkim, że Gortat miałby dużo czystszy i bardziej pozytywny wizerunek w Polsce gdyby pojawił się w NBA 20 lat wcześniej. Gdybyśmy nie mieli do niego dostępu na co dzień poprzez media społecznościowe i nie widzieli co chwila nowych programów okołosportowych z jego udziałem. Wyobraź sobie przez chwilę, co by było gdyby zaczynał karierę w NBA w roku 87, a kończył w 2000. Gdybyśmy tylko z gazet dowiadywali się o jego występach, zamiast być znudzeni jego obecnością w League Passie, gdybyśmy traktowali każdy jego mecz spod znaku Hej Hej tu NBA jak towar luksusowy dostępny tylko od święta, a dzień zaczynali od sprawdzania w telegazecie jak sobie dzisiaj poradził. Nie spekuluję o poziomie ligi i roli centrów wtedy bo to jałowa dyskusja, ale o samym czystym hype, generowanym przez niedobór informacji. Gdybyśmy mieli do nich tak ubogi dostęp, Marcin Gortat byłby Bogiem Koszykówki w Polsce, a boom na NBA z lat 90. być może nigdy by się nie skończył. To współczesne skracanie dystansu do idoli, bardzo pomaga nam, fanom, ale tak naprawdę bardzo utrudnia życie idolom. Spróbuj pomyśleć, jak zareagowałbyś 20-25 lat temu na informację o tym, że możesz łatwo napisać wiadomość do jedynego polskiego gracza w NBA, jednego z 10-15 najlepszych centrów ligi… i masz sporą szansę, że on Ci odpisze lub chociaż zareaguje na Twoją wiadomość. Wtedy ta myśl była absurdalna, teraz spowszedniała tak bardzo, że ekscytację wywoła tylko negatywna reakcja gwiazdy.

Napisać że to wiele zmienia to jak nic nie napisać. Zwłaszcza z punktu widzenia osób piszących o koszykówce. Z jednej strony, jeśli ktoś naprawdę bardzo chce, jest w stanie dostać się do Marcina i z nim porozmawiać osobiście. Pojechać na jego Camp jeden czy drugi. Pomęczyć go na Twitterze. Nawiązać interakcję na Instagramie. Wreszcie dostać się na jeden z miliona eventów, w których Marcin bierze udział w naszym kraju. Mamy kilka osób w Polsce piszących o koszu, które są gdzieś na stałe w „kręgu Marcina”, to ludzie, którzy piszą głównie pozytywnie, mamy też parę osób, które raz na jakiś czas dostaną się do niego i mogą wtedy zrobić fajne rzeczy – żeby daleko nie szukać – fantastyczny Podcast Specjalny Michała Górnego z jego udziałem (z listopada 2018), polecam każdemu kto jeszcze nie zna. To oczywiście dotyczy nie tylko tych piszących o sporcie. Mam dobry przykład sprzed lat: Gortat w 2011 roku wziął udział w organizacji turniejów 3×3 z cyklu Right Guard Streetball Cup – był to turniej 3×3 z Finałem w Warszawie, na bardziej już legendarnym niż funkcjonalnym boisku pod Pałacem Kultury i Nauki. Marcin nie dość, że firmował event swoim nazwiskiem i zapewniał nagrody w postaci zegarków i wyjazdu zwycięskiej drużyny na mecz NBA, to do tego osobiście sędziował półfinał i finał imprezy. Każdy mógł podejść do niego i zagadać, a on zupełnie nie uciekał od kontaktu z fanami. Potem miał miejsce mecz charytatywny, który był chyba protoplastą spotkań Gortat Team vs Wojsko Polskie. Warunki były fatalne, przez większość turnieju padał deszcz, a mimo to nasz gwiazdor nie odpuszczał obowiązków i mimo, że trzeba było pobiegać po mokrej kostce brukowej, wystąpił w swoim spotkaniu, nawet ryzykując jeden czy dwa wsady. Po wszystkim został na środku i rozmawiał z ludźmi, którzy byli wystarczająco odważni, żeby do niego uderzyć. Mój kolega miał wtedy mocno stuningowane Mitsubishi Eclipse GSX z 1997 roku i znając pasję Marcina do szybkich samochodów poszedł z nim o tym pogadać. Nie mam pojęcia co wyszło z samych rozmów ale 24 letni wówczas Olek wrócił rozpromieniony jak małe dziecko, ściskając w ręku namiar na kogoś związanego z Gortatem. Niby gość z innej galaktyki ale nasz, dostępny. Niby idol, a taki ludzki. Cóż. Nawet ten wspomniany turniej ze wszystkich ludzi wygrał akurat jego znajomy. Raczej zasłużenie, ale jak w tym dowcipie z łyżkami – niesmak pozostał. Jakimś cudem te małe, wyolbrzymiane u nas ryski na wizerunku Marcina pojawiały się nagminnie. Był po prostu aż nazbyt ludzki jak na tę epokę.

Szczery, prawdziwy, ciężko pracujący. Pozbawiony fałszu, mówiący wprost o swoich zasadach, otwarcie zafascynowany militariami, cieszący się swoim życiem za bardzo jak na gust przeciętnego Kowalskiego z Pcimia Dolnego. Kiedy bodajże w Canal Plus oprowadzał ludzi po swoim klubie i cieszył się niesamowitą infrastrukturą koszykarską, podśmiewaliśmy się trochę przed telewizorami „Ohoho, Polak w wielkim świecie!”. Kiedy pokazywał się nad basenem lub w swoim pięknie urządzonym domu, nazywaliśmy to epatowaniem, a kiedy cieszył takim drobiazgiem jak świetnie skrojony drogi garnitur, popisywaniem. Jego szybkie samochody robiły nagłówki, budziły zachwyt, a jednocześnie pojawiały się głosy o prostym chłopaku z blokowisk, który pierwsze co zrobił z dużą wypłatą to kupił se szybką furę. Psy zawsze szczekają. Ale karawana Marcina jechała dalej.

Ta wizja Marcina Nowobogackiego była nie do obronienia, padała przy spotkaniu na żywo. Kiedy znajomi z Letemknow Sequence kręcili klip z jego udziałem dla Afromental trzeba było nagrać z nim krótki materiał w obskurnej grochowskiej salce. Gortat przystał na cały koncept z ochotą i pełen czystego entuzjazmu dzielił się z chłopakami wizją tego jak by to fajnie nagrać, nie jak gwiazda z NBA, a jak gość z sąsiedztwa, który pomaga w ciekawym projekcie. Przy tym wszystkim… zapomniał spodenek na nagranie. W konsekwencji wylądował w portkach naszej drużyny z amatorki i parę razy potem straszyliśmy potencjalnych rywali “nowym nabytkiem”. Ot chłopak z łódzkich Bałut zgadał się z chłopakami z warszawskiego Grochowa. Niby nic, ale było w tym coś czystego, niewinnego.

Innym razem mojej Dziewczynie zdarzyło się narysować Marcina – rysuje chętnie ludzi którzy są dla niej lub dla mnie inspirujący, budując przy okazji swoje portfolio w tym porąbanym świecie social media. Zresztą ten konkretny powstał na zamówienie Szóstego Gracza. Kiedy wrzuciła obrazek, nie spotkało się, to z żadną reakcją Marcina. Przewrażliwiony na punkcie swojej Ukochanej już miałem w sobie myśli o gościu który się nagle zrobił zbyt duży na jakąś reakcję… do czasu. Jakiś czas później Gortat oczywiście nie tylko zareagował, ale też rysunek udostępnił w swoich kanałach SM, nabijając mu solidną ilość serduszek. Niby nic, ale… między turniejem Right Guard a tym rysunkiem minęło 8 lat, Marcin stał się dużą postacią w NBA, zarobił setki milionów złotych. A wciąż jest dostępny dla przeciętnego człowieka tak jak wcześniej.

Nie ma w tym zadęcia, nie ma w tym typowej dla wielkiego sukcesu wielkiej pychy. Jest za to szczere zadowolenie z osiągnięć i poziomu życia na jaki udało mu się wejść. A że pozostał w głębi duszy tym gościem z Bałut, po którym widać jego korzenie, to niektórych to razi.

Dla mnie, patrząc przekrojowo na jego karierę, być może to, że zaczynał jako prosty chłopak z blokowisk jest najważniejsze. Ale nie w negatywnym sensie. Większość graczy NBA marzyła w dzieciństwie, żeby być aż prostymi chłopakami z blokowisk, z domem do którego można wieczorem wracać. Mamy wśród graczy NBA byłych gangusów, ludzi którzy żyją tylko dzięki koszykówce, ludzi bez wykształcenia i takich którzy nie są na tyle rozwinięci intelektualnie, żeby być w stanie dostać niezłą posadę w alternatywnym świecie, w którym nie grają w kosza. Pat Beverley na każdym kroku podkreśla, że zawsze jak wraca do Chicago, pierwsze co robi to sprawdza czy wszyscy jego przyjaciele z dzieciństwa żyją. Wszystkich graczy NBA pochodzących z trudnych środowisk łączy determinacja do wyrwania się ze swojego otoczenia i osiągnięcia czegoś więcej. Marcin w przeciwieństwie do większości z nich wcale nie miał przytłaczającego talentu do koszykówki. Miał za to wzrost, żelazną wolę i talent do ciężkiej pracy. To w moich oczach czyni jego karierę dużo bardziej imponującą.

„Hard work beats talent when talent doesn’t work hard”.

Mam do tego zdania sentyment. Jak niemal każdy, najbardziej szanuję graczy, którzy doszli do swojej pozycji bardziej dzięki pracy niż darom od losu. Którzy musieli zmagać się po drodze z trudnościami, a nie obudzić się jako gwiazdy kosza od dziecka, które tylko musiały tego nie spieprzyć. To sięga dalej niż koszykówka – sam dostałem sporo od życia na start i nie narzekałem na trudne warunki dorastania czy też problemy w nauce. Tak się złożyło, że potem trafiłem do jednego z najlepszych liceów w Warszawie, gdzie nagle przestałem się wyróżniać jako uczeń. To nie było tak, że zacząłem odstawać czystym talentem. Przeciwnie – wciąż byłem niezły, ale już, w tej klasie do której dostałem się z marszu, trafiłem na wysoki poziom i ludzi którzy marzyli żeby tam być. Ludzi którzy włożyli mnóstwo ciężkiej pracy w to żeby tam się znaleźć. I którzy się na tym nie zatrzymali. Weszli na kolejny, wyższy poziom i zaczęli dalej zapieprzać, rozwijać się i stawać coraz lepszymi. Większość pochodziła z biedniejszych rodzin niż ja, niektórzy dojeżdżali po 60 km co rano, żeby tylko uczyć się w tej szkole. Wielu potrzebowało włożyć godzinę w zrozumienie czegoś co zajmowało mi tylko parę minut… ale oni zamiast wkładać w to godzinę, wkładali 5, kiedy mi nie zawsze chciało się włożyć choć 5 minut. Stawali się coraz lepsi w oczach. A ja, jadący całe życie na czystych zdolnościach, nie kosztujących mnie ani trochę pracy, malałem przy nich. Zajęło mi dobre 10 lat, żeby patrząc wstecz docenić ludzi, którymi w swojej młodzieńczej głupocie trochę gardziłem za to kujoństwo, za koncentrację na nauce zamiast na fajnym życiu i, szczerze mówiąc, chyba trochę im to okazywałem jako arogancki młody dupek. Nie byłem jedyny – w mojej klasie byli też ludzie nieporównywalnie zdolniejsi ode mnie, dla których potencjału nawet nie widać było limitu. Oni też patrzyli z górek swojego talentu na te niewarte uwagi zasuwające mrówki, samemu nie zauważając wzgórza za sobą. I ani ja, ani oni na to wzgórze nigdy nie weszliśmy. Ci którzy się wybili z tej klasy pełnej nieprawdopodobnie zdolnych jednostek, to ci którzy nie zostali obdarzeni na start największym potencjałem. Nie, do Google, Microsoftu i innych tego rodzaju firm trafili ci którzy musieli na to zapieprzać. Pracują teraz w Szwajcarii i w Dolinie Krzemowej. Minęli mój pagórek, minęli wzgórza na których stali lepsi ode mnie i poszli zdobywać góry, o wspięciu na które nawet nie myśleliśmy. Odkąd zrozumiałem tę lekcję to takich ludzi dużo bardziej szanuję i doceniam, niż tych z osiągnięciami, które dostali poniekąd na tacy.

Dokładnie kimś takim jest dla mnie Marcin Gortat.

Koszykarskim kujonem, który odstawał na początku nawet w reprezentacjach młodzieżowych, miał się nigdy tam na stałe nie znaleźć, a zamiast tego wchodził na kolejne poziomy i dzięki ciężkiej pracy nawet nie zauważał, że na nich nie pasuje. Czy to były kadry, czy liga niemiecka, czy Summer League, czy grabage time w NBA, czy playoffs w małej roli, czy pierwsza piątka słabej drużyny, czy pierwsza piątka niemal kontendera. Gortat wbijał te kolejne levele jakby był jakąś maszyną… Polską Maszyną. To absolutnie fantastyczne, mieliśmy w historii wielu bardziej utalentowanych koszykarzy, nawet w swoim pokoleniu Marcin wyraźnie ustępował czystym talentem, ogładą i przygotowaniem do kariery Maciejowi Lampe. A jednak to on się przebił, zbudował pozycję w NBA i jak sam Lampe napisał: został najlepiej zarabiającym koszykarzem w historii Polski. Zresztą samo to, że Lampe właśnie tego mu pogratulował dobrze pokazuje różnicę między nimi.

To jest dla mnie dziedzictwo Gortata. Pokazał kolejnym pokoleniom drogę. Pokazał, że talent to nie wszystko i, że jeśli cokolwiek jest wszystkim, to wszystkim jest dedykacja, dążenie do perfekcji i ciężka praca. Udowodnił wszystkim czym jest samoświadomość, pokazał jak się wyznacza cele i je realizuje. Jak się pokonuje kolejne przeszkody, jak się wspina po szczeblach kariery i jak ważna jest determinacja. W tym świecie, ludzi którzy przychodzą do pierwszej pracy po studiach i żądają 7 tysięcy na rękę i swojego zespołu, on wyznaczył ścieżkę od samego dołu na samą górę. Z prostego chłopaka z łódzkiego blokowiska stał się szczerym i otwartym koszykarzem. Z tego koszykarza na naszych oczach ewoluuje w pełnego ogłady biznesmena. Żeby prowadzić swoje Campy w Polsce musiał politycznie rozgrywać krajowe władze, PZKosz, aparatczyków z Sejmu i władze samorządowe. To wymagało czegoś więcej niż prostoty blokowisk i szczerości chłopaka wychowanego tam. Gortat gdzieś po drodze rozwinął się w giganta, znacząco wykraczającego poza sport, giganta, w którym gdzieś w środku jest Marcin z Bałut, który jest mu wierny, ale który jest już czymś dużo dużo więcej. Szczerze mówiąc, pytanie kim teraz stanie się Gortat fascynuje mnie dużo bardziej niż pytania o historię i jego, minioną już, karierę.

P.S. Jak pewnie zauważyliście, nie było w tym tekście właściwie nic o bloku na LeBronie, o rekordach Marcina, o pierwszym Polaku w Finale NBA, o grze z Nashem i Wallem, o czasie w Clippers, nawet o Campach czy o zamknięciu którejś zbiórki charytatywnej potężną darowizną z laptopa nad basenem. Nic o wysokości zarobków, nic o jego przedsięwzięciach koszykarskich i pozasportowych. Nic o skończonej karierze. O tym wszystkim przeczytacie lub już przeczytaliście na Wikipedii, na Basketball Reference, w niejednej pewnie biografii i na wielu klasycznych stronach o sporcie i nie tylko. Nie to Wam chciałem dać. To co tu macie, to mój obraz jego osoby, tego jakim go widzę i co mnie w nim zawsze fascynowało i dalej fascynuje.

P.S.2 Wspominałem, że tak jak Marcin całe życie grałem z 13? Nie? To kompletny przypadek. Ale miły.

Poprzedni artykułWake-Up: James Harden obsrał majtki w National TV, ale Rockets wygrali w Bostonie, Morant przeszedł się po Lakers
Następny artykułSixers mogą rozważyć rozstanie z Alem Horfordem

19 KOMENTARZE

  1. Świetnie się czytało, dziwne jedynie, ze na 6g jego pożegnanie tez przeszło bez echa, ot krotki news w dziale aktualności. Tym bardziej dziwne, ze pewnie spora czesc czytelników jest tutaj, bo nazwisko Gortat zachecilo do jakiegokolwiek zainteresowania Nba.

    0
    • Świetny tekst. Już kiedyś wspomniałem w komentarzu, że Marcin chyba zasłużył na taki artykuł w tym portalu. Chętnie przeczytałbym też podsumowania kariery Gortata widziane oczyma innych redaktorów. Na pewno Adam świetnie ubrałby w słowa wydarzenia i liczby z życia Gortata, a Maciek mógłby dorzucić jakiś swój ciekawy/fantazyjny punkt widzenia. Mam wrażenie, że to niedocenianie Gortata miało swój udział także na tym portalu. Koniec kariery przemilczany, nie licząc w pewnym momencie relacji Bartka jego występy często były przemilczane w myśl zasady “traktujemy go jak każdego gracza NBA”. Trochę szkoda.

      0
  2. Bardzo fajny tekst, gratulacje. Też jestem zaskoczona, że tak późno się pojawił i koniec kariery Marcina przeszedł praktycznie bez echa na portalu. Marcin jest, jaki jest, ale jego kariery jeszcze długo nikt nie powtórzy i trochę atencji mu się zwyczajnie należy (Adamie i Maćku;) ).

    0