Anonim wśród gwiazd, czyli przypadki Brada Davisa

2
hoopshabit.com

Trochę w przeddzień oficjalnego rozpoczęcia ery “ponowiztkiej”, weźmiemy pod lupę zamierzchłe czasy Mavs i pierwszego ulubieńca kibiców w Dallas. Klasyczna historia z cyklu “od zera do bohatera” albo po prostu poradnik “jak zostać symbolem swojego czwartego klubu NBA w ciągu pierwszych 4 lat gry”.

Z pewnością jesteśmy już stosunkowo blisko dnia, w którym Mavericks na zawsze zastrzegą numer Dirka Nowitzkiego i prawdopodobnie Jasona Terry’ego  (jego imiennik Kidd będzie musiał jeszcze pewnie chwilę poczekać aż jego relacje z Markiem Cubanem ulegną znaczącej poprawie). W oczekiwaniu na przyszłe sukcesy Luki Doncića i Kristapsa Porzingisa (cierpliwości, fani Mavs) przyjrzyjmy się pierwszemu graczowi w historii klubu z Dallas, który dostąpił tego zaszczytu.

Zacznijmy może od tego, że to właśnie przez niego uwielbiany przez wszystkich seniorów i nie tylko Vincent Lamar Carter przed kilkoma laty musiał grać w Mavs z numerem 25 (wcześniej w Phoenix była to sprawka Robina Lopeza. Nikt nie chce w końcu zadzierać z pogromcą ligowych maskotek, nawet Vince).

Kim był więc tajemniczy jegomość z dawnych czasów Mavs, który przez kibiców w Dallas na zawsze będzie kojarzony z 15 na koszulce? Próżno szukać jego nazwiska  w Hall of Fame czy na liście ligowych rekordzistów w najpopularniejszych statystykach. Można najwyżej podać ciekawostkę, że był pierwszym graczem w dziejach Mavericks, który przekroczył w meczu granicę 30 punktów.

Co więcej, można śmiało powiedzieć, że Bradley Ernest Davis nie jest raczej klasycznym przykładem sportowca z omawianej przez nas na co dzień ligi, o którym z pełnym przekonaniem można powiedzieć, że jakoś szczególnie zasłużył sobie na wycofanie numeru w którymkolwiek zespole. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. To historia trochę podobna do tej, jaka kiedyś miała miejsce w Bostonie.

Davis nigdy nie stał w kolejce po nagrody MVP czy inne znaczące indywidualne wyróżnienia i nie był też specjalnie blisko powołania do choćby jednego udziału w All-Star Game. Można też śmiało założyć, że nie łapie się nawet do Top 3 najlepszych rozgrywających w historii Mavericks. Kidd, Nash czy Derek Harper wygrywają z nim w cuglach.

Zresztą to dość dziwne, że ten ostatni – w przeciwieństwie do Davisa – musiał tak długo czekać na wycofanie swojego numeru. Kariera Harpera była w końcu bardziej spektakularna. Znajdziemy w niej w końcu nominacje do drugich piątek All-Defensive Teams, średnie na poziomie 19 punktów i 8 asyst i aż 11 lat stażu w barwach Mavs.

Gdyby ktoś nie wiedział, Derek Harper naprawdę potrafił grać i to nawet będąc już łysym, wąsatym panem w średnim wieku.

Z jakiegoś powodu „Harp” musiał jednak zerwać sporo kartek z kalendarzów zanim doczekał się swojej skądinąd bardzo ładnej ceremonii, w której Davis i Rolando Blackman odegrali zresztą kluczowe role.

Tymczasem pionier Mavs w odkrywaniu zakamarków sufitu jeszcze dawnej Reunion Arena musiał odczekać zaledwie pół roku na zastrzeżenie swojego numeru od momentu zakończenia zawodowej kariery. Całkiem nieźle jak na kogoś, kto swoją aparycją przypominał bardziej aktora filmów porno lat 80. lub ewentualnie jednego z bohaterów jakiegoś klasycznego serialu o policjantach i którego średnie z 15 sezonów w NBA to dość skromne 8,2 punktu oraz 4,9 asysty.

Pamiętajmy też, że lista wycofanych koszulek w Dallas nie jest w końcu zbyt długa – to nie jest Boston, LA (Lakers), San Antonio czy (o dziwo) Portland, gdzie pod kopułami hal aż roi się od banerów z zastrzeżonymi numerami. Być może wkrótce do tej listy będziemy mogli dodać również Miami, jeżeli z rozpędu obok #3 Wade’a dodadzą też „czterdziestkę” Udonisa Haslema.

Dallas Mavericks aż do czasów swoich największych sukcesów z Dirkiem Nowitzkim na pokładzie rzadko kiedy mogli pochwalić się wyróżniającymi się talentami. Zdarzały się oczywiście wyjątki, ale też historie bez happy endu jak ta Roya Tarpleya.

A kim był Brad Davis? Na pewno nie klasycznym macho z dawnej NBA, który samą mimiką twarzy straszył kolejnych śmiałków stających mu na drodze. Nie z tym wąsikiem. Nawet gdyby wspiął się na wyżyny swoich aktorskich możliwości, nie byłby w stanie dorównać chociażby panu Jankowi z Krakowa. Davis to typowy “Mr. Nice Guy”. Nie rzucał się w oczy. Próżno szukać u niego kompilacji najefektowniejszych zagrań czy cytatów, które na długo zapadają w pamięci.

bleacherreport.com

W rzeczywistości Davis był klasyczną antygwiazdą NBA, na pierwszy rzut oka typowym ligowym średniakiem rodem z malutkiego Monaca w stanie Pennsylvania. Sam fakt, że zdołał utrzymać się w NBA przez piętnaście lat można by już uznać za spory sukces, zważywszy że w ciągu pierwszych 4 sezonów aż trzykrotnie zmieniał barwy klubowe, a na boisku spędzał średnio najwyżej kilkanaście minut w meczu. W tej niełatwej (ba! Być może najtrudniejszej do przetrwania w lidze) dekadzie lat 70. w głowie Davisa być może nie raz pojawiła się myśl o porzuceniu marzeń zarabiania na chleb poprzez profesjonalną grę w koszykówkę. W końcu jego drugą pasją był baseball. Był całkiem niezły w tej dyscyplinie i miał realne szanse na angaż w którymś z klubów MLB.

Dla NBA to nie był dobry czas pod wieloma względami. Właściwa cała przyszłość ligi stała wtedy pod wielkim znakiem zapytania. Nie było kontraktów telewizyjnych, a pod względem PR-owym zawodowa koszykówka miała się fatalnie. W tamtym czasie NBA była kojarzona przede wszystkim z wszechobecnymi skandalami narkotykowymi. Niektórzy szacują, że w tamtym czasie prawdopodobnie nawet  ¾ zawodników regularnie zażywało kokainę. W Los Angeles czy w Nowym Jorku skala tego problemu była być może jeszcze większa.

Davis po całkiem udanej karierze na uczelni Maryland trafił do NBA z dość wysokim w drafcie. Był wybrany już w pierwszej rundzie jako piętnasty przez Lakers (ciekawostka – w 1977 r. draft liczył łącznie aż 8 rund i 170 wyborów). Nie oznaczało to jednak wcale, że z miejsca udało mu się zaistnieć w rotacji. Nie przy takim perfekcjoniście jak Jerry West, który w tamtym czasie krótko pełnił funkcję pierwszego trenera. Dodajmy, że z niezłym skutkiem – jego łączny bilans to 145 wygranych i 101 porażek, ale w końcu nie zostaje się „The Logo” przez przypadek.

W nieco bezbarwnej jak na Lakers epoce poprzedzającej „Showtime”, kiedy właściwie cała taktyka w ataku kręciła się wokół Kareema, Brad Davis rzadko kiedy miał okazję pokazać się na parkiecie. Mało tego, nie był nawet jedynym rozgrywającym Lakers wybranym w tamtym drafcie. Jeszcze w tej samej rundzie, ale z numerem 22 wybrali oni bowiem Norma Nixona – byłego gracza uczelni Duquesne, notabene alma mater Mickey Davisa – starszego brata Brada, który tułał się wcześniej po ABA i NBA.

Nixon niemal z marszu stał się faworytem Westa i już w swoim pierwszym roku grał średnio ponad 34 minuty, notując grubo ponad 13 puntów i 6 asyst. W tym samym czasie Davis musiał uważać, aby od siedzenia na ławce nie nabawić się hemoroidów. Jego przygoda w Hollywood nie trwała ostatecznie zbyt długo i na początku kolejnego sezonu został zwolniony.

Wydawało się, że kariera Davisa w NBA zakończyła się szybciej niż się rozpoczęła. Minęły 4 miesiące zanim dostał swoją drugą szansę. W międzyczasie włóczył się po zachodniej części kraju, grając w malutkiej lidze Western Basketball Association i mierząc się z takimi koszykarskimi tytanami, jak Tucson Gunners, Las Vegas Dealers czy Salt Lake City Prospectors.  Choć WBA przetrwała zaledwie rok, to i tak dała się zapamiętać jako organizacja pełna absurdów i niekiedy amatorskich rozwiązań.

Wracając do Brada Davisa… W Walentynki ‘79 otrzymał on laurkę, a właściwie ofertę kontraktu z Indiany. Wydawało się, że w końcu nastały dla niego lepsze czasy. W Pacers nie było aż takiej presji jak w Los Angeles, w dodatku na pozycji rozgrywającego nie miał teoretycznie aż takiej konkurencji. Jego jedynym zadaniem miało być pełnienie roli zmiennika dla innego Davisa, Johnny’ego, wcześniej raczej nie kluczowego gracza Portland i członka “Blazermanii” z sezonu 1976/77.

Pech chciał, że po przyjściu do Indiany Johnny Davis rozwinął skrzydła i niemal podwoił swoje średnie. Grał średnio ponad 37 minut i zdobywał powyżej 18 punktów i 5 asyst. Tym samym Brad ponownie rzadko wstawał z ławki rezerwowych. Spędzał na boisku nieco ponad 10 minut w meczu – jeszcze mniej niż w czasach gry w Lakers.

W kolejnym sezonie Brad Davis zagrał już dla Pacers tylko w 5 meczach, po czym znalazł się bez pracy. Szukając dla siebie jeszcze jednej szansy w NBA, ponownie skierował swój wzrok na jedną z mniejszych lig. Tym razem przeniósł się aż na Alaskę, gdzie reprezentował Anchorage Northern Knights w lidze CBA. W lutym 1980 r. porzucił jednak te urokliwe rejony i przeniósł się do księstwa Mormonów. Utah Jazz “pilnie” potrzebowali kolejnego gracza do przetestowania w swojej bogatej rotacji. W całych, dodajmy kompletnie nieudanych rozgrywkach 1979/80 (końcowy bilans 24-58) przez ich skład przewinęło się w sumie aż 20 graczy. Davis miał być już ich czwartym rozgrywającym.

Idealna okazja do zaistnienia w NBA? Nic z tego. Tym razem Davis przegrał rywalizację o minuty z niejakim Donaldem “Duckiem” Williamsem, dla którego zresztą był to pierwszy i zarazem ostatni sezon w lidze.

Mimo wszystko wydawało się, że Brad zostanie w Salt Lake City na dłużej, ale w październiku został zwolniony przez klub. Davis ponownie był na bruku. Miał wtedy niespełna 25 lat i za sobą kilka nieudanych prób ugruntowania sobie pozycji w NBA.

Tymczasem na horyzoncie pojawiła się jeszcze jedna i być może ostatnia okazja. Wszystko za sprawą dodania na ligowej mapie zupełnie nowej lokalizacji. Był to nie tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, ale również efekt ogromnej determinacji ze strony grupy ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli przywrócić zawodową koszykówkę do trzeciego największego miasta w Teksasie.

Na przełomie lat 70. i 80. niewiele wskazywało bowiem na to, że władze NBA zdecydują się na powiększenie liczby drużyn. Fuzja z ABA z 1976 r., a właściwie “wchłonięcie” z niej czterech zespołów (Spurs, Nuggets, Pacers i Nets) wcale nie wpłynęła na wzrost zysków. Liga wciąż była mocno na minusie i najzwyczajniej w świecie obawiano się podejmowania ryzyka z dalszą ekspansją.

Postacią, która odegrała tutaj kluczową rolę był biznesmen z Dallas Don Carter, późniejszy właściciel Mavs. Zawodowy klub koszykarski miał być niejako prezentem dla jego żony Lindy, która w młodości sama uprawiała ten sport. Początkowo Carter bez powodzenia próbował sprowadzić do Dallas któryś z istniejących zespołów. Była szansa spora szansa na Buffalo Braves (którzy przenieśli się ostatecznie do San Diego i zmienili nazwę na Clippers) oraz Milwaukee Bucks. Nic z tego nie wyszło, wobec czego Carter rozpoczął intensywne negocjacje z NBA w sprawie utworzenia zupełnie nowego klubu w Dallas. Rozmowy zakończyły się sukcesem, a sporą rolę w nich odegrał David Stern – w tamtym czasie jeden z najważniejszych ludzi w sztabie ówczesnego komisarza Larry’ego O’Briena.

Koniec końców, podczas All-Star Weekend w 1979 r. w Detroit oficjalnie ogłoszono, że od kolejnego sezonu szeregi ligi zasilą kluby z Dallas i Minnesoty. Ci drudzy wycofali się jednak później z całej operacji i powrócili do rozmów blisko 10 lat później.

Brad Davis dołączył do stawiających swoje pierwsze kroki w NBA Dallas Mavericks (chociaż poważnie rozważano również nazwę Wranglers) w grudniu 1980 r. Nikt nie spodziewał się po nim spektakularnych występów, podobnie jak nikt nie spodziewał niczego specjalnego po Mavs. Davis szybko jednak odnalazł się w nowym środowisku. Pal licho ledwie 15 wygranych w sezonie! Brad w końcu na stałe zakotwiczył w pierwszej piątce. Grał ponad 30 minut i dostarczał średnio co wieczór blisko 12 punktów i 7 asyst. Charyzmatyczny trener Dick Motta mógł być zadowolony. Davis nie tylko wywiązywał się z powierzonych mu zadań, ale tez szybko został ulubieńcem miejscowych kibiców. Doceniano jego wolę walki i zespołową grę. Trudno zresztą było nie kibicować komuś, kto miał wcześniej tak wyboistą karierę i trafiał takie rzuty – nawet, jeśli oddawane po czasie.

Mimo początkowych i dość częstych u nowych zespołów trudności, Mavs szybko pięli się w górę. Sporą rolę odegrała tu mimo wszystko niezbyt często spotykana sytuacja z ich pierwszego w historii draftu. Wiosną 1980 r. Mavericks wybrali z numerem 11 Ernesta “Kikiego” Vandeweghe’a (od 2013 r. jego nazwisko oficjalnie pisze się jako VanDeWeghe) z uczelni UCLA. Pochodzący z koszykarskiej rodziny (ojciec Ernie oraz wujek Mel Hutchins również grali w NBA) strzelec z Kalifornii ani myślał jednak o grze w Dallas. Negocjacje kontraktowe trwały aż do grudnia, po czym Vandeweghe został ostatecznie sprzedany do Denver m.in. w zamian za prawo wyboru w pierwszej rundzie draftu w roku 1981.

Tym samym Mavs w kolejnym naborze mieli aż dwa wybory w pierwszej dziesiątce. Wybierali nie tylko jako pierwsi (Mark Aguirre z uczelni DePaul), ale mieli także dziewiąty numer (Rolando Blackman z Kansas State). Mavericks popisali się również na początku drugiej rundy, zaklepując sobie Jaya Vincenta z Michigan State. Był on prawdziwym objawieniem debiutanckiego sezonu, który zakończył ze średnimi ponad 21 punktów i 7 zbiórek.

Tak oto w Dallas szybko uzbierano grupę graczy potrafiących trafiać do kosza jak na zawołanie, a Brad Davis miał komu podawać piłkę. Zaczęło się tworzyć coś ciekawego.

nba.com

Z roku na rok Mavs poprawiali swoje wyniki, a od sezonu 1983/84 stali się nawet na jakiś czas regularnymi bywalcami playoffs. Grając swoisty small ball (jedynym klasycznym podkoszowcem w pierwszej piątce był nieżyjący już Pat Cummings) w swoim debiucie wyeliminowali w pierwszej rundzie Seattle Supersonics (3-2), po czym dostali “w papę” od Lakers (1-4).

Nie ma co ukrywać, Brad Davis nigdy nie zaliczył jakiejś szczególnie wybitnej serii w playoffs. Nigdy też nie wyszedł poza poziom nieco ponad 10 punktów i 7 asyst. Nie znajdziemy go raczej też na czołowych miejscach zaawansowanych statystyk – o ile nie przyjmiemy zasady “dajcie mi zawodnika, a statsy same się znajdą”.

W połowie lat 80. właściwie wszyscy w Dallas zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, że zespół nigdy nie zajdzie daleko z Davisem jako pierwszym rozgrywającym. Wiedział o tym nawet sam zainteresowany. Kiedy Dick Motta podjął więc decyzję o przesunięciu Davisa na ławkę w zamian za czyniącego coraz większe postępy Dereka Harpera, nie wywołało to żadnych napięć w zespole.

Szczyt swoich możliwości w tamtej dekadzie Mavs osiągnęli w latach 1987-88 kiedy w kolejnych sezonach wygrywali odpowiednio 55 i 53 spotkania. To był ten pierwszy moment kiedy Mavericks zaczęto brać w lidze na poważnie i traktowano z ich respektem. W playoffs ’88 doszli nawet do finałów konferencji, które przegrali dopiero po siedmiu meczach z Lakers – późniejszymi mistrzami NBA.

Później wszystko zaczęło się sypać i wkrótce Mavs wrócili do punktu wyjścia. Mimo upadku właściwie na samo dno tabeli, jedna rzecz w Dallas pozostawała niezmienna – niepozorny blondyn w trykocie z nr 15.

Brad Davis pozostał w Mavericks do końca swojej kariery w 1992 r. W swoich ostatnich sezonach był już raczej mało przydatnym rezerwowym. Znalazł się więc teoretycznie w podobnym położeniu jak na samym początku gry w lidze. Podstawową różnicą był jednak szacunek ze strony klubu oraz przede wszystkim lokalnych fanów. Nieustępliwość oraz serce do gry Davisa znaczyły bowiem dla nich więcej niż jakiekolwiek statystyki czy występy w playoffs.

Brad Davis odwzajemnia zresztą to uczucie do dziś, a nadchodzący sezon będzie już jego 40. związanym z klubem z Dallas. Od lat trochę na przemian pełnił funkcje trenera ds. rozwoju zawodników i komentatora dla lokalnych stacji telewizyjnych i radiowych. Nie zamierza jednak przestać. Tej jesieni wróci po raz kolejny, mimo przebytego kilka miesięcy temu zawału serca. Trudno się jednak dziwić skoro Brad Davis to po prostu Maverick na całe życie.

2 KOMENTARZE