Flesz: Piękno kinetyczne

12
fot. League Pass

Istnieje dzisiaj cały ten konflikt pomiędzy fanami tak zwanych “lat 90-tych”, twardej, niekiedy brutalnej koszykówki, gdy silni skrzydłowi wyglądali jak skrzydłowi, którzy byli silni, a obecnymi czasami określanymi przez szybkość ciał i techniczną umiejętność trafiania rzutów z odległości ośmiu metrów od obręczy.

W ostatnią niedzielę był oto ten długi, smukły i muskularny, ale niezwykle przy tym zwrotny, mierzący już 213 centymetrów wzrostu syn nigeryjskich imigrantów, łapiący podanie zza linii końcowej po koszu zdobytym przez Philadelphia 76ers.

Niespiesznie, za to bardzo długimi krokami, doprowadził piłkę do linii rzutów za trzy 76ers, używając do tego tylko czterech kozłów. Wtedy zobaczył przed sobą mierzącego już chyba 216 centymetrów swojego intrakontynentalnego ziomka, zrobił zdecydowany krok w prawo, zagarniając przy tym piłkę lewą ręką, ale tuż po tym jak piłka odbiła się od parkietu, wykonał równie stanowczy zwrot w lewą stronę, piłka odbiła się od spodu jego prawej dłoni, i kiedy znalazł się już w polu trzech sekund wykonał jeszcze jeden bardzo pewny kozioł w swoje lewo i wtedy był już dwa metry przed koszem, ale pochylony zatrzymał się głową na wysokości będącego przed nim brzucha wspomnianego, bardzo wysokiego Kameruńczyka.

Ale nasz Grek z ateńskiej dzielnicy Sepolia, który jako dziecko zarabiał na chleb sprzedawaniem turystom ortalionowych dresów i (chyba) kradzionych zegarków, nie zdecydował się przebić przez ten cofający się kameruński mur, ani omijać go, czy chociaż wyprostować się i spróbować przerzucić. Nie! Nagle zatrzymał swój impet, odbił się z prawej nogi pod kątem 45 stopni w swoje lewo, w tył, chwycił piłkę w obie ręce, wykonał odskok, następnie przeskoczył z prawej wykrocznej nogi na służącej już za tylną, lewą, wyprostował się i tak wyprostowany, odpadając, z wyprostowanych rąk wypuścił delikatnym ruchem nadgarstka piłkę, która wpadła do kosza. I jedyną rzeczą, którą wspomniany Kameruńczyk mógł zrobić, było stać i patrzeć w górę… Nie miało już dla niego żadnego sensu wyprostować swojej ręki, nie mówiąc o skakaniu. Były to zdecydowanie, płynność, zwinność, technika i długość ciała triumfujące nad… nie wiem nawet dokładnie nad czym!

Bo kilka minut później ten mierzący chyba już 216 centymetrów – a na pewno na tyle wyglądający – wspomniany mężczyzna z Kamerunu, całe jego 125 kilogramów, po kilku dosyć brutalnych i fizycznych ustawieniach się tyłem do kosza przeciwko temu gigantowi ze świata Disney’a, znanemu jako Brook Lopez (był także pewien mierzący 226 cm Serb biegający od kosza do kosza w tym meczu koszykówki rozegranym 17 marca 2019 roku), otrzymał piłkę za linią za trzy przed koszem, następnie uniósł ją oburącz nad głowę i kiedy zauważył, że te 216 centymetrów i 130 kilo – a na pewno na tyle wyglądające – zwartego i rozłożystego drzewa, imitującego w oglądanych przez nas pikselach ciało koszykarza “Brook Lopez” zrobiło krok do przodu, opuścił piłkę kozłem przed swoje stopy, zrobił agresywny ruch w lewo, kozłem po skosie, a następnym dostał się do pola trzech sekund. Tylko, że w tym momencie nasz wielki Kameruńczyk miał już swój środek ciężkości bardzo nisko, może nawet na wysokości kolan tego miodowego drzewa i niemal wykonał wtedy szpagat, którego nie powstydziłby się młody mężczyzna próbujący zdobyć serce Nadii Comaneci.

Był w bardzo trudnym dla siebie położeniu – z tym całym Lopezem przez całą poprzedzającą to sekundę poruszającym zwinnie swoimi stopami wstecz i na boki, więc stojącym brzuchem tam gdzie teraz nasz ogromny Kameruńczyk miał głowę. Ale nagle, niczym łyżwiarz figurowy w przerwach między salchowem a toe loopem, posuwistym i przez ten cały czas ciągłym ruchem zrobił obrót na prawej stopie, aby teraz znaleźć się nie tyle przed, nie tyle obok, co już za lewym biodrem tego Lopeza! Wtedy wyprostował swoje ciało, wyprostował rękę, wypchnął się do przodu i kiedy był już kilkanaście centymetrów od tablicy, tylko wypchnął delikatnie piłkę z prawej dłoni, ta odbiła się od tablicy i wpadła do kosza.

I czy chcesz przeczytać teraz o tym jak ten mierzący 210 centymetrów – a na pewno na tyle wyglądający! – Australijczyk raz po raz łapał piłkę wybitą zza linii końcowej pod swoim koszem i następnie w trzech kozłach doprowadzał ją tuż przed linię rzutów za trzy Milwaukee Bucks?

Na pewno nie! Za dużo tego!

Dopiero w poprzednim tygodniu przeczytałem tekst z 2006 roku autorstwa zmarłego już Davida Fostera Wallace’a, byłego tenisisty na poziomie szkół średnich, przede wszystkim autora m.in. “Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi”. Zatytułowany jest “Roger Federer jako doświadczenie religijne” i traktuje w zasadzie o twarzy małżonki Wallace’a wpadającej nagle do pokoju, w którym jej mąż, pisarz ogląda transmisję sportową i wydaje przy tym przeróżnego rodzaju podejrzane i dziwne dźwięki i jęki. To świetny, świetny tekst, który warto przeczytać, ale znalazłem w nim kilka akapitów, które bardzo chciałbym, żebyś wiedział, że istnieją:

“Piękno samo w sobie nie jest celem sportu, ale sport uprawiany na wysokim poziomie jest docelowym miejscem znajdowania ekspresji wyrażanej przez ludzkie piękno. Ludzkie piękno, o którym tu mówimy to piękno dosyć szczególnego typu; można je nazwać pięknem kinetycznym.

Siła jego uroku jest uniwersalna. Nie ma nic wspólnego z płcią, ani z normami kulturowymi. Ma za to bardzo dużo wspólnego ze zdaniem sobie sprawy z faktu, że każdy z nas posiada ciało.

Oczywiście, w sportach uprawianych przez mężczyzn nikt nie mówi o pięknie i gracji ciała mężczyzny. Mężczyźni mogą wyznawać swoją miłość do sportu, ale ta miłość musi być określana symboliką wojny: zdobywaniem przewagi, hierarchią, rankingiem, obsesją na punkcie statystyk, analizą techniki, fanostwem, miłością do reprezentowanego kraju, noszeniem klubowych strojów, hałasem na trybunach, banerami, przybijaniem piątek, malowaniem twarzy itd. Z powodów, które nie są mi do końca zrozumiałe, kodowanie sportu symboliką wojenną jest bezpieczniejsze dla wielu z nas niż określanie go w inny sposób.”

Kiedy oglądam w marcu tę brutalną fizyczność Ziona Williamsona, w połączeniu z jego fantastycznym instynktem, przewidywaniem, jeśli nie o krok, to niech o te pół kroku na przód, z jego skocznością, zwinnością stóp, masywnością ciała, to myślę – cóż, w zasadzie to krzyczałem o tym w poprzednim tygodniu do mojego piłkarskiego przyjaciela, który o koszykówce za dużo nie wie – że nie chodzi tutaj wcale o koszykówkę. Tylko o to w co rozwinęliśmy się my, my jako gatunek ludzki. Popatrz jakie ciała mamy do dyspozycji i jak potrafimy nimi dysponować!

Może jest to moją podświadomą nadzieją, że cały ten Zion Williamson z kilku tych zagubionych fanów “lat 90-tych” uczyni fanów “lat 20-tych”, ale myślę, że nie o to w tym wszystkim chodzi.

Chodzi o to dlaczego Mama reagowała podejrzanymi i dziwnymi dźwiękami, oglądając z nami w “latach 90-tych” to jak Scottie Pippen kozłował piłkę.

Poprzedni artykułDniówka: Celtics zrobią sweep na Sixers? Leonard vs. George. House z powrotem w Rockets
Następny artykułNikola Mirotić poza grą przez 2-4 tygodnie

12 KOMENTARZE

  1. Właśnie dziś kłóciłem się ze znajomym na studiach który mówił, że rugby to lepszy sport niż futbol amerykański i było to samo: według niego siła, walka, męskość, brak ochraniaczy (???), fizyczna rywalizacja czyni ten sport lepszym do oglądania, ja skupiłem się na taktyce, gracji, atletyzmie, inteligencji, technice ruchu, biegania, rzutu. Żałuję, że nie miałem tego tekstu przed dyskusją, bo idealnie opisuje to co miałem do przekazania.

    0
    • Mój mąż grał w rugby na przełomie wieków i on to tłumaczy tak (oczywiście argument ochraniaczy się pojawia, ale nie jest dla niego ostateczny) – “w rugby biegasz i myślisz, podejmujesz decyzje samodzielnie, w futbolu masz komunikator w hełmie i nawet nie musisz myśleć, tylko biegasz”. Na ile to prawda – nie wiem, wiem za to, ze potrafi mi on tak opowiadać o rugby, że z przyjemnością obejrzę dobry mecz w tej dyscyplinie.

      0
    • Nie chcę tutaj prowadzić debaty o wyższości rugby na d futbolem amerykańskim czy tez odwrotnie bo za mało oglądam jedengo i drugiego. Lubię natomiast tą myśl, która czasami kiełkuje w mojej głowie, ze gdyby zorganizować kiedyś mecz – hybrydę gracze rugby vs gracze futbolu amerykańskiego, to ci bezzębni psychole od rugby pozabijaliby kolegów zza oceanu. Oczywiście mogłoby byc zupełnie odwrotnie bo futbolisci to tez niezłe konie, ale to zwykle fan fiction wiec kto mi zabroni fantazjować xD

      0
  2. Tekst roku in my book! To jest dokładnie to! Cheers Maćku, za to że zawsze chwytasz to co nieuchwytne i jeszcze potrafisz ubrać to w słowa… tutaj to dla mnie, jest praktycznie tak nie pojęte, jak mobilność antka! Pozdr… Ja, kiedyś vel CubeBrick ;)

    0
  3. ja dlatego wolę lata 90’te:
    – moi Knicks byli relevant
    – NBA w Polsce była popularna, można było w liceum na każdej przerwie gadać o koszykówce
    – na WFie pan rzucał piłkę i grało się, ja ponieważ byłem dość duży na tle rówieśników z klasy i ciężki (nadwaga), to byłem lokalnym Ewingiem
    – gra siłowa była piękna, wyniki 88:86 byly na codzień, doceniany był każdy kozak co wjeżdzał pod kosz, zwłaszcza mizernej postury. Ikoniczny wsad Starksa nad Grantem (i na siłę wyznawcy dokładali MJa tam) był tak wspominany, bo w tamtych czasach podobne wjazdy obroncow grozily nokautem lub poważną kontuzją. Wychowany w takich warunkach mniej doceniam misterne ruchy Kyrie, w latach 90tych po prostu dostałby z łokcia w serce i by mu sie odechcialo biegać pod koszem
    – ale najważniejsze – byłem młody, wszystko było bardziej kolorowe :)

    Obecnie dojrzewam do tego, aby uznać mecze 112 – 107 jako świetne mecze z dobrą obroną. Ale jak widzę 140 – 132 to rzygam, nawet skrótów nie włączam a jak na twitterze ktoś pierdoli o epickim występie gracza X w takim meczu (40pkt/9zb/6ast, pierwszy taki gracz od 1987 roku ktory zrobil to w 27 min) – odłączam człowieka z mojej listy.

    Ps. Tekst zacny, zachęcił mnie do spedzenia paru minut nad zbędnym (finalnie) komentarzem :)

    0