Kolanowski: Lakers vs. Suns ’90 – kiedy słońce zaszło nad “Showtime”

4
fot. AP Photo
fot. AP Photo

Zanim oficjalnie dowiemy się na kogo Phoenix Suns zdecydują się wykorzystać swój pierwszy wybór w drafcie, odkurzmy stare strony kronik NBA z ich udziałem. Zostajemy oczywiście w klimacie playoffs i skupimy się na serii, o której dziś mało kto już pamięta. Przypomnimy jeden z barwniejszych momentów w historii klubu, który napełnił dumą wszystkich sympatyków koszykówki w Arizonie.


Maj 1990 roku był niezwykle gorącym miesiącem w Phoenix. Nie tylko ze względu na pogodę, która akurat na tej szerokości geograficznej zawsze dopisuje. To w końcu pustynny klimat. Przechodząc się ulicami miasta za dnia, raczej nie spotkasz na drodze zbyt wielu mieszkańców. Wszyscy starają się szukać schronienia w chłodnych, z reguły klimatyzowanych pomieszczeniach. Część z nich – ci bez nadmiaru życiowych obowiązków – chętnie spędzają czas przy czymś chłodniejszym. Te lepsze bary z reguły nie narzekają na brak klientów. Mniej więcej dwa lata po wydarzeniach, o których szerzej za chwilę, swój pierwszy lokal otworzy tu Dan Majerle. Nazwie go – a jakże – “Majerle’s”. Jeśli będziesz kiedyś w Phoenix, koniecznie odwiedź to miejsce przy 24 North 2nd Street w samym downtown. To rzut beretem od hali Talking Stick Resort Arena.

Zanim jednak Dan Majerle wejdzie do grona restauratorów, zdąży jeszcze złamać kilka serc – nie tylko kobiecych w Phoenix, ale również kibiców Lakers w nie aż tak odległym Los Angeles. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych był w końcu (obok Eddie’ego Johnsona) główną bronią z ławki Suns. Prawdziwym Jokerem w talii nieżyjącego już trenera Lowella “Cottona” Fitzsimmonsa.

Postać “Thunder Dana” przybliżymy sobie zresztą już wkrótce w oddzielnym tekście, więc póki co omijamy spoilery szerokim łukiem.

Ten maj 1990 roku był przede wszystkim gorący, dzięki sensacyjnie grającym Suns. Poza Tomem Chambersem nie mieli może oni w składzie jakichś wielkich gwiazd, ale przynajmniej kilka nazwisk jest i tak wszystkim doskonale znanych. Wystarczy choćby wspomnieć, że ich ówczesny backcourt tworzyli późniejszy burmistrz Sacramento oraz zwolniony niedawno trener New York Knicks.

Dla obu tamte rozgrywki na dobre otworzyły wrota do bardzo udanych karier w lidze. Zresztą, to miał być dopiero początek. Ambicje młodych graczy Suns były bardzo duże.

“Chcemy być najlepszą drużynę w tej dekadzie. Nie chcemy być dobrzy tylko w tym roku, ale przez 10 kolejnych sezonów”.

Mówił dumnie Kevin Johnson dziennikarzom “Los Angeles Times” po piątym meczu półfinałów z Lakers, w którym rzucił 37 punktów.

Nie były to wcale takie czcze przechwałki. Ledwie 25-letni wówczas rozgrywający Suns miał całkiem rozsądne argumenty, żeby zająć takie stanowisko. Był jednym z głównych autorów niebywałej sensacji. Jego zespół właśnie wyeliminował Los Angeles Lakers – drużynę z najlepszym bilansem w lidze (63-19), trenerem roku (Pat Riley), a w dodatku z MVP sezonu w składzie (Magic Johnson).

Zresztą co tam jeden sezon! Lakers byli przecież niezrównani w dobiegających wówczas końca lat 80-tych. To był bezsprzecznie zespół tamtej dekady z 5 tytułami mistrzowskimi na koncie. Nie zapominajmy też, że tylko dwukrotnie – za sprawą Houston Rockets – nie udawało im się awansować do finałów.

Teraz jednak Lakers musieli przełknąć gorycz porażki. Było im głupio. Szok, wstyd i upokorzenie odmieniane były w LA przez wszystkie przypadki. To była sensacja podobna do tej z 1986 roku, gdy Ralph Sampson wręcz cyrkowym rzutem uciszył publiczność w hali The Forum.

Marzenia o powrocie na szczyt już bez nieśmiertelnego Kareema na środku legły w gruzach za sprawą dużo mniej doświadczonych Suns. Kiedy Lakers po raz ostatni organizowali mistrzowską paradę w Los Angeles w 1988 roku, kibice w Phoenix musieli patrzeć jak ich ulubieńcy z trudem odnoszą 28 zwycięstw w sezonie. Wtedy te drużyny dzieliła absolutna przepaść.

Minęły zaledwie dwa lata, ale wszystko się zmieniło.


Wiosna 1990 r. to już zupełnie inna historia. Phoenix Suns byli koszykarskim hitem, kopciuszkiem playoffów niczym “We believe” Warriors z 2007 r. Choć właściwie nikt po stronie amerykańskich mediów nie dawał im szans (Suns przegrali 3 z 4 meczów z Lakers w sezonie regularnym), podopieczni Cottona Fitzsimmonsa dokonali niemożliwego. Dawid pokonał Goliata. Przy okazji Suns grali szybką, ofensywną koszykówkę, która mogła się podobać.

Ta koszykówka na pewno podobała się kibicom w Phoenix, którzy w końcu po wielu latach przerwy mogli poczuć dumę ze swojej drużyny. Udowodnili to przychodząc w liczbie ok. 10 000 tysięcy na lotnisko, aby hucznie przywitać koszykarskich bohaterów Arizony, nie zważając na to, że samolot z Los Angeles lądował o 1 w nocy. Takich chwil się nie zapomina.

W Hollywood nastroje były zgoła odmienne. “Showtime is gone, The Magic is over”, mówił w reportażu Jim Gray. Potrzebne były zmiany, a największą było odejście najlepszego trenera sezonu.

Książka autorstwa Jeffa Pearlmana “Showtime: Magic, Kareem, Riley, and the Los Angeles Lakers Dynasty of the 1980s” z 2014 roku dużo szerzej opisuje kulisy tamtych wydarzeń. Przyczyn niepowodzenia można by wymienić przynajmniej kilka.

Lakers stanęli nieco na rozdrożu po odejściu na emeryturę Abdul-Jabbara. Szukanie jego następców było zadaniem właściwie z góry skazanym na niepowodzenie. Nawet podstarzały Kareem z bardzo niepozornymi jak na niego statystykami to jednak wciąż Kareem – lider w kategorii zdobytych punktów, sześciokrotny MVP i mistrz NBA, 20-letni staż w lidze i generalnie niekończąca się lista osiągnięć. Kogoś takiego nie da się zastąpić.


Generalny menedżer Lakers Jerry West sięgnął po wsparcie aż do odległej Jugosławii. Ledwie 21-letni Vlade Divac nie miał oczywiście szans na zawojowanie NBA w swoim pierwszym sezonie, ale jego przegląd pola i niestandardowe umiejętności w porównaniu do amerykańskich centrów robiły wrażenie. West dostrzegł w nim potencjał. Na tyle duży, że gotów był zaryzykować swój 26. wybór w drafcie w 1989 r. i uczynić z Divaca jednym z pierwszych Europejczyków w NBA.

Sympatyczny brodacz miał jednak przed sobą długą drogę. Gra w amerykańską koszykówkę była dla niego zupełnie innym sportem niż ten, który trenował w odległej ojczyźnie. W Stanach pod koniec lat 80-tych panowały inne zwyczaje. Nikt nie patrzył już z przymrużeniem oka na wypalanie dziesiątek papierosów dziennie jak to bywało dawniej. Chcąc utrzymać miejsce w lidze Vlade musiał zmienić swoje zwyczaje i dużo ostrzej przykładać się do treningów.

Oczywiście Divac nie został z miejsca pierwszym centrem Lakers. Wprowadzano go do gry powoli jako zmiennika. Miejsce w pierwszej piątce po Kareemie odziedziczył dużo bardziej doświadczony Mychal Thompson. Był już wtedy jednak u schyłku kariery i być może bardziej niż mordercze przygotowania do sezonu, pochłaniało go oczekiwanie na narodziny drugiego syna – Klaya.

Poza tym wszystko wydawało się być w najlepszym porządku. Magic Johnson nadal był u szczytu swoich możliwości (3 nagrody MVP w ciągu 4 lat), podobnie jak James Worthy czy Byron Scott. Ogromne postępy czynił AC Green, który w 1990 r. załapał się nawet do All-Star Game, wygryzając z pierwszej piątki Karla Malone’a. Kiedy ogłoszono wyniki głosowania kibiców, będący akurat w Salt Lake City Milwaukee Bucks znaleźli się w sporych tarapatach.

Ponadto z ławki wciąż można było liczyć na doświadczonego Michaela Coopera, jednego z czołowych defensorów lat 80-tych oraz zwiedzającego kluby Orlando Woolridge’a – być może najlepszego gracza, który z kolei nigdy nie wystąpił w All-Star Game.

Lakers zaskakująco dobrze rozpoczęli tamte rozgrywki. Komplet ośmiu wygranych meczów przedsezonowych nie był przypadkowy. W listopadzie przegrali ledwie dwa razy – na wyjeździe w San Antonio oraz w Houston. Niewiele gorzej spisywali się w grudniu, w którym doznali czterech porażek. Byli w gazie i właściwie nikt nie odczuwał braku olbrzyma w goglach z nr 33.

Wszystko wyglądało prawie jak dawniej. Prawie, bo jednak dało się odczuć inną atmosferę. W szatni i na treningach nie było już takiego luzu jak we wcześniejszych sezonach. Kojarzony z nieodłącznym uśmiechem na twarzy Magic Johnson stał się szorstki wobec partnerów z zespołu. Motywował ich, choć różnie to odbierano. Koledzy, nawet ci z wieloletnim stażem jak Cooper, postrzegali go inaczej niż we wcześniejszych latach.

Podobnie sprawa miała się z głównym szkoleniowcem. Pat Riley nakładał coraz większy rygor. Treningi były dłuższe niż wcześniej. Jeszcze w sezonie regularnym gracze jakoś radzili sobie ze zmęczeniem, ale w playoffs po prostu zabrakło im świeżości. W dodatku Riley kompletnie odciął się od jakichkolwiek sugestii ze strony swoich zawodników. Wszystko miało być robione według jego zaleceń. Pełna dyscyplina. Kontrolował nawet to na których miejscach gracze mają siedzieć w klubowym samolocie. Nie znosił sprzeciwu i stał się trenerskim przykładem dyktatora.


O ile w późniejszych latach (w Nowym Jorku, a następnie w Miami) Pat Riley znany był w przecież z prowadzenia zespołów twardą ręką, o tyle w LA była to dość zaskakująca, żeby nie powiedzieć, niepokojąca przemiana.

Skargi graczy docierały do biura Jerry’ego Westa, ale ten zareagował dopiero po zakończeniu sezonu. Riley musiał pożegnać się z Lakers, mimo świeżo zgarniętej statuetki dla trenera roku oraz licznych sukcesów osiągniętych w czasach świetności “Showtime”.

W Los Angeles od zawsze była ogromna presja na wynik. Liczyło się tylko zdobycie mistrzostwa. Jakikolwiek inny finisz sezonu był traktowany jako niepowodzenie. W Phoenix było zupełnie inaczej. To był młody zespół na dorobku. Najstarszym graczem w składzie był ledwie 31-letni… Kurt Rambis – były gracz Lakers, znany z noszenia charakterystycznych okularów. Podobnie jak w starych dobrych czasach, tak i jak w Suns pełnił rolę klasycznego walczaka. Ktoś taki był w końcu niezbędny w koszykówce lat 80-tych. Poza tym jego mistrzowskie doświadczenie było nieocenione.

Rambis trafił do Phoenix w trakcie sezonu prosto z Charlotte Hornets. Jego przyjście pozwoliło trenerowi Fitzsimmonsowi na znaczne podwyższenie składu pierwszej piątki i przesunięcie Toma Chambersa dalej od kosza. Nie był to wcale taki zły pomysł, zważywszy na to jak sprawny był przy swoim wzroście. Przeczył w końcu tezie, że biali nie potrafią skakać.

“Mama, there goes that man…”

Pierwsza runda playoffs nie zapowiadała jeszcze żadnej katastrofy w Kalifornii. Zgodnie z oczekiwaniami Lakers dość łatwo uporali się z Houston Rockets (3-1) i cierpliwie czekali na rozstrzygnięcie w sąsiedniej parze.

Seria pomiędzy Suns i Utah Jazz była o wiele bardziej zacięta. Nie ma się czemu dziwić, choćby z racji niemal identycznego bilansu obu ekip w sezonie. Fakt, że Jazz odnieśli o jedną wygraną więcej od Suns zadecydował, że to oni mieli przewagę własnego parkietu.

Oczywiście, trener Jerry Sloan nie zamierzał polegać jedynie na sile gardeł lokalnych fanów i na potyczkę z Suns wyciągnął ciężką artylerię w postaci gigantycznego frontcourtu złożonego z Marka Eatona, Thurla Baileya i Karla Malone’a. Miała to być odpowiedź na Rambisa i Chambersa, a także niedocenianego zbytnio Marka Westa.

Działo się. To była bardzo ciekawa seria z niezwykle dramatycznym finałem w Salt Lake City.

W tym miejscu trzeba niestety zepsuć niespodziankę i to napisać – Phoenix Suns awansowali dalej i szli na przewidywaną przez wielu rzeź z Los Angeles Lakers.


Miało być szybko, łatwo i (być może) przyjemnie. Divac i Thompson, zamiast Eatona i Malone’a, otrzymali do regularnych starć pod koszami nie wybitnego, aczkolwiek całkiem przyzwoitego rywala w postaci Marka Westa. Można raczej śmiało postawić tezę, że nie był on głównym bohaterem materiałów skautingowych dotyczących Suns i raczej nie poświęcono mu wiele miejsca na kasetach VHS odtwarzanych gdzieś w zaciszu hali Forum.

Tymczasem West zaskoczył wszystkich i kompletnie zdominował mecz otwarcia w Los Angeles, zdobywając 24 punkty, 16 zbiórek i 7 bloków. Co ważniejsze, Phoenix wygrali 104:100 i odebrali Lakers przewagę parkietu.

W tym momencie cała rywalizacja nabrała rumieńców.

To co kiedyś często było siłą ataku Lakers – zaanagażowanie wielu graczy w zdobywanie punktów – nagle gdzieś zniknęło.

Pat Riley, obrażony gdzieś na niemoc w ataku m.in. Worthy’ego i Scotta, nakazał Johnsonowi grę pod siebie. Dzięki temu Magic mógł ustanawiać swoje rekordy strzeleckie w playoffs, kilkukrotnie przekraczając w tej serii granicę 40 punktów. Był bezlitosny w grze post up przeciwko Hornackowi. Często krył go z niewiele lepszym skutkiem również Dan Majerle.

Ofensywne popisy Johnsonów były zresztą prawdziwą ozdobą tych meczów. Tak było chociażby w czwartym spotkaniu.

Dość osamotniony w swoich poczynaniach Magic nie wystarczył, aby sprostać młodym wilkom z Phoenix.

W obronie, podobnie jak pozostali jego koledzy, miał problemy z ofensywną maszyną Suns, w której właściwie w każdym meczu ktoś inny włączał się do gry. Zaczęło się od wspomnianego Marka Westa. Później pierwsze skrzypce grał też Jeff Hornacek, który raz za razem przebiegał po zasłonach z gracją starszej pani na pasach na ruchliwej ulicy i dziurawił kosz Lakers kolejnymi rzutami z półdystansu. Swoje robili też Chambers i Majerle. Klasą sam dla siebie był Kevin Johnson (średnie w serii: 22 punkty, 5,6 zbiórki i 11,2 asysty).

Suns wyraźnie kontrowali przebieg wydarzeń. Lakers zdołali postawić się tylko w drugim spotkaniu (124:100). Los po raz kolejny sprawił, że Suns stanęli przed szansą przypieczętowania sukcesu na terenie rywala. Mieli już w tym wprawę. Skoro niestraszna im była fanatyczna widownia w Utah, to tym bardziej nie mieli tremy przed grą na oczach hollywoodzkich sław.

W sumie, co mieli do stracenia.

Po raz kolejny dali emocjonujący show z zaciętą końcówką. Wygrali 106:103. Po końcowym gwizdku biegli do szatni niczym drużyna, która zdobyła mistrzostwo na wyjeździe. Podobno wyjeżdżając spod hali autobusem słuchali głośno Randy’ego Newmana.

Dla kibiców w Los Angeles to był bardzo smutny widok. Nieporadność Lakers i brak wewnętrznego porozumienia w tej serii chyba najlepiej odzwierciedliła ostatnia akcja, gdy na kilka sekund przed końcem piłkę z boku wyprowadzał Michael Cooper. Lakers mieli teoretyczną szansę na doprowadzenie do dogrywki, ale zaprzepaścili ją, po tym jak “Coop” posłał piłkę prosto w aut.

Był to przygnębiający moment. Nie tylko dla Lakers, ale być może bardziej dla samego Michaela Coopera, dla którego był to ostatnii mecz w karierze. Jego dwunastoletnia przygoda z NBA (wszystkie sezony w jednym klubie), w trakcie której pięć razy sięgał po mistrzostwo, ośmiokrotnie wybierano go do All-Defensive Team, a w 1987 r. otrzymał nawet DPOY, nagle została zwieńczona beznadziejnym zagraniem godnym co najwyżej średniej klasy uczestnika ligi amatorskiej.


Jak to często w sporcie bywa, wkrótce nadarzyła się okazja do rewanżu. Był rok 1993, ale oba zespoły znajdowały się już na zupełnie przeciwnych biegunach. Tym razem role faworytów się odwróciły. Mimo to i tak było o krok od sensacji. Emocji nie brakowało, podobnie jak ciekawych anegdot.

Trudno, żeby było inaczej skoro do Phoenix przeprowadził się Charles Barkley. Kevin Johnson nawet nie marzył o tym w 1990 r., gdy zapowiadał, że Suns dopiero się rozkręcają. To właśnie w Phoenix “Chuck” zgarnął dla siebie nagrodę MVP (był też drugi w głosowaniu właśnie w sezonie 1989/90, ale przegrał minimalnie z Johnsonem) i zasmakował gry w finałach. Suns przegrali wprawdzie z Bulls, ale lata 90-te dopiero się przecież rozkręcały. Wszystko było przed nimi.

Strach pomyśleć jak teoretycznie dobrzy mogliby być Suns, gdyby w lutym 1993 roku wypaliła opcja niemal już dogadanego transferu z Detroit, na mocy którego do Phoenix miał trafić Dennis Rodman w zamian za Richarda Dumasa i jak wówczas potoczyłyby się finały z Chicago.

Ale to już zupełnie inna historia. Z perspektywy czasu, niestety zwykła fantazja.

Poprzedni artykułFlesz: Golden State Houston 3-3
Następny artykułSitarz: Dla ludzi

4 KOMENTARZE

  1. Trzeba pamiętać, ze Suns przegrali z Bulls grając bez Cedrica Cebellosa, który miał świetne play-offy i chyba cały sezon grał na nieziemskiej jak na SF skuteczności. Natomiast Rysiek Dumas zagrał akurat serie z Bulls bardzo dobra, nie wiem czy ówczesny Rodman wniósłby więcej.

    0
    • Słuszna uwaga z Ceballosem. Dumas faktycznie miał udane finały, chociaż wcześniej w playoffs grał w kratkę (miał szczególnie słabą serię z Sonics).

      Ciężko powiedzieć jak Rodman wkomponowałby się w Suns i jak wpłynąłby na atmosferę w szatni. Pamiętajmy, że ten transfer miał być dograny tuż po jego próbie samobójczej…

      Z drugiej strony to był jednak dwukrotny DPOY. W tamtym czasie był u szczytu formy. Na pewno mógłby dać ogromnie dużo w obronie przeciwko Pippenowi czy MJ. W dodatku odgrzałby animozje z Bulls z czasów serii z Bad Boys :)

      0