Sam Hinkie przegrał z systemem

18
fot. sixers.debats-sports.com
fot. sixers.debats-sports.com

Wydaje mi się, że umiem sobie wyobrazić to, co w ostatnich dniach przeżywał Sam Hinkie. Może nawet widzę go, kiedy w środku nocy siada do swojego laptopa, otwiera plik tekstowy i zaczyna pisać:

Mam nadzieję, że u was wszystko w porządku. Z waszej woli pracowałem dla Sixers przez ostatnie 34 miesiące.

Wyobrażam sobie, że z pochyloną głową stuka w klawiaturę, próbując na ekranie komputera uporządkować swoje myśli. Być może tylko od czasu do czasu przerywa na chwilę, by napić się kawy z kubka stojącego obok, po czym cofa się wzrokiem do poprzednich paragrafów, żeby upewnić się, że wciąż nie stracił wątku.

W czymś w rodzaju swojego manifestu ostatecznie wyrazić chce jedną myśl, którą z takim zrozumieniem przyjmuje cały świat, gdy wypowiada ją Kobe Bryant i tak łatwo ją ten świat odrzuca, gdy on próbuje nadać jej realny kształt:

You either win a championship or you’re shit.

 Pierwszy albo żaden. Wygrywasz albo się nie liczysz.

Dlaczego tak łatwo jest przyjąć te słowa lub nawet powiesić je nad biurkiem, a tak trudno zaakceptować kogoś, kto – być może jako pierwszy w historii – naprawdę próbuje wyciągnąć z nich wnioski i wprowadzić je w życie? Czy o tym myśli Sam Hinkie, pisząc trzynastostronicowy list do dwunastu ludzi stojących na czele Philadelphii 76ers? Nie wiem. Być może nie jest już rozczarowany. Być może nie czuje już żalu. Może czuł to wszystko w ostatnich miesiącach, które podobno pozbawiły go kilku kilogramów i na pewno pozbawiły go władzy w klubie. Teraz, skoro pisze ten list, jest już prawdopodobnie pogodzony z tym, co się wydarzyło. Najwyraźniej chce jedynie wyjaśnić swoją decyzję o odejściu i po raz kolejny uzasadnić wszystkie inne swoje decyzje, które sprawiły, że Sixers w ciągu trzech ostatnich sezonów wygrali łącznie zaledwie 47 spotkań.

Pisze:

Bardzo często krytykowano nasze podejście. Wciąż będzie ono krytykowane. Tak pełna rywalizacji liga jak NBA wymaga pójścia pod prąd, podczas gdy nasi rywale w komforcie płyną z prądem. Często decydowaliśmy się nie bronić przed tą krytyką. Przede wszystkim dlatego, żeby pozostać wiernymi ideałowi posiadania szerszej perspektywy.

List adresowany jest jedynie do większościowych i mniejszościowych właścicieli klubu i do Jerry’ego Colangelo, niedawno mianowanego prezesa do spraw operacji koszykarskich. List w zamierzeniu jego autora ma być poufny. Kiedy więc zaledwie dwie godziny po dotarciu do adresatów, wycieka do prasy, grupa podejrzanych jest bardzo wąska. Jak pisze Adrian Wojnarowski:

W ciągu ostatnich tygodni Hinkie myślał nad swoją przyszłością i ostatecznie zdecydował się złożyć rezygnację. Bardzo często wcześniej tłumaczył się przez właścicielami za pomocą listów i raportów, szczególnie dlatego, że w ten sposób lubili być informowani o jego planach.

Tak więc Hinkie listownie powiadaomił większościowych i mniejszościowych udziałowców oraz Jerry’ego Colandego o swojej rezygnacji. Oczekiwał odpowiedzi właścicieli i tego, że wspólnie w czwartek ogłoszą jego decyzje. Po dwóch godzinach od wysłania listu, jego treść wyciekła i – jak mówi źródło – Jerry Colangelo był pierwszym podejrzanym Hinkiego.

Hinkie był przerażony tym, że zobaczył swoje słowa na publicznym forum. Nie spodziewał się, że jego prywatna korespondencja z przełożonymi zamieni się w obśmiany manifest.

Raz jeszcze Sam Hinkie się przeliczył. Raz jeszcze błędnie założył, że świat jest racjonalny. Nie jest.

Na papierze jego plan był genialny i zuchwały. Niby wszyscy w NBA wiedzą, że każdego roku przegrywa 29 drużyn, ale paradoksalnie najbardziej sromotną klęskę ponoszą te ze środka stawki. Wszyscy wiedzą, że najłatwiej dostępną pulą talentu jest draft, który dodatkowo pozwala związać graczy długim kontraktem, bardzo często poniżej ich realnej wartości. Nigdy wcześniej jednak nikt nie miał odwagi, by na tak wielką skalę wprowadzić w życie wnioski z tych założeń.

Sam Hinkie zdecydował się oddać kilka sezonów, by w tym czasie zbudować podstawy pod przyszłą potęgę. Jak pisał w swoim liście:

Strategia, na którą się zdecydowaliśmy, nawet jeśli żmudna, była bardzo prosta. Zasilić pulę talentu, podnieść jakoś i ilość graczy w składzie, zmienić styl gry w kierunku tego, jak grać będą mistrzowie przyszłości i stać się kulturą skupioną na innowacjach.

Słyszeliście, jak mówię o tym na naszych kwartalnych spotkaniach, od czerwca 2013 zawsze w ten sam sposób. Różnorodność jest przereklamowana.

Ciągłość naszych planów, sfrustrowała wielu. Zauważyłem, że najbardziej frustruje tych, którzy nie doceniają ogromu tego wyzwania lub u podstaw chcą czegoś innego.

Wchodząc w detale, zdecydowaliśmy się maksymalizować szanse pozyskania gwiazdy, używając wszystkich trzech dostępnych metod pozyskiwania graczy (draftu, wolnej agentury i wymian):

  1. Draft: chcieliśmy inwestować w najgłębsze źródło gwiazd – młodych graczy.
  2. Wolna agentura: chcieliśmy utrzymywać finansową elastyczność, aby przejmować kontrakty od innych drużyn, by pozyskiwać wybory w drafcie i obiecujących graczy i szybko reagować w przypadku specjalnej okazji.
  3. Wymiany: chcieliśmy pozyskiwać atrakcyjnych, rozwijających się graczy, aby (w najlepszym wypadku) wygrywać mecze lub (w najgorszym wypadku) wymieniać ich za lepszych graczy lub takich, którzy będą rozwijać się szybciej.

Zdecydowaliśmy się grać w szybszym stylu, który bierze pod uwagę to, jak istotna jest szybkość w NBA jutra i pozwala szybko integrować młodych graczy. Chcieliśmy poprawić nasza selekcję rzutową, by zwiększyć efektywność. Chcieliśmy również zbudować defensywną tożsamość tak, żeby –  z czasem – móc unicestwiać efektywne ofensywy jutra. W końcu, mieliśmy wybudować światowej klasy centrum treningowe, rozwinąć wciąż ewoluujący program rozwoju graczy i zmienić kulturę organizacji, by był nastawiona na poszukiwanie i ciągłe poszukiwanie przewagi.

Cele te nie zostały wyznaczone, aby pasowały do preferowanego stylu gry, ale po to, by stworzyć miejsce, gdzie ukoronowany zostanie przyszły mistrz.

Sam Hinkie nie twierdził, że odkrył właśnie kamień filozoficzny koszykówki NBA. Wbrew temu, co do dziś lubią powtarzać krytycy podejścia analitycznego, nie dawał gwarancji, że klub osiągnie sukces. Dawał jedynie gwarancję, że zmaksymalizuje prawdopodobieństwo tego sukcesu.

To rzecz, której bardzo często nie potrafią zrozumieć osoby niechętne analityce, które jak mantrę powtarzają “koszykówka to nie tylko liczby”. Oczywiście, że nie. I naprawdę nie myślcie, że analitycy tego nie rozumieją. Rozumieją i żaden z nich nie łudzi się, że rozwiąże ten sport jak równanie.

I dlatego nie jest tak, że pojedyncze, nawet spektakularne porażki, są dowodem na to, że analityka nie działa.

To, że z powodu kryzysu finansowego straciłeś oszczędności, które zainwestowałeś w dobre obligacje, nie oznacza, że inwestycja ta była złym wyborem. Podobnie fakt, że podwoiłeś swoje oszczędności w kasynie, nie czyni z tego decyzji dobrej.

Chcąc oszczędzać w dłuższej perspektywie inwestowanie będzie zawsze bardziej racjonalnym działaniem niż hazard.

Wszystko, czego analityka chce dokonać, to zwiększenie prawdopodobieństwa wygranej w długiej perspektywie. Chce, by zespoły NBA mądrze inwestowały zamiast uprawiać hazard.

To właśnie w Filadelfii próbował robić Sam Hinkie. Nie wątpmy w to, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaka będzie reakcja kibiców. Nie wątpmy w to, że nie przewidywał, że debiutanci i wolni agenci mogą zacząć spoglądać na niego z niechęcią. Nie wątpmy w to, że nie spodziewał się oporu ze strony zarządu.

Najwyraźniej jednak oczekiwał, że jego działania przyniosą widoczny skutek, zanim natężenie wszystkich przeszkód przekroczy masę krytyczną i skończy się cierpliwość właścicieli klubu. Przeliczył się. I to właśnie był jego jedyny błąd.

Oczywiście możemy nazywać błędem wybranie w drafcie Joela Embiida, Jahlila Okafora czy wzięcie Michaela Cartera-Williamsa zamiast Giannisa Antetokounmpo. Te błędy wliczone były jednak w jego filozofię. Hinkie nie zakładał, że jest w stanie za każdym razem idealnie trafić w drafcie, który zawsze jest w części loterią. Zakładał jedynie, że uda mu się zwiększyć prawdopodobieństwo wybrania przyszłej gwiazdy drużyny, ewentualnie zdobyć istotne elementy przyszłej drużyny lub przyszłych wymian. I tego niewątpliwie dokonał, wybierając wysoko w kolejnych latach.

Możemy zastanawiać się, czy dobrał sobie wystarczająco dobrych fachowców od koszykówki. Możemy uznać też, że miał trochę pecha (może też jego zespół nie współpracował tak skutecznie, jak tego oczekiwał, bo dopiero w tym sezonie Sixers zakończą na ostatnim miejscu w lidze). Czasem kareta przychodzi już w pierwszym rozdaniu. Innym razem czeka się na nią przez całą noc. Nie było to jednak nic, czego nie przewidział. Wiedział, że to, co robi ma sens jedynie w dłuższej perspektywie.

Tymczasem zegar tykał.

Jako pierwszych stracił kibiców. Nikt nie chce oglądać kolejnych porażek, szczególnie jeśli nie widzi nadziei na to, że już wkrótce będzie lepiej. Trzeba mu oddać, że podejmował próby kontrolowania tego czynnika. Klub organizował spotkania dla fanów i tłumaczył swoją strategię. Spadające dochody musiały jednak zacząć kłuć włodarzy Sixers w oczy.

Jako kolejni odwrócili się od niego gracze i ich agenci. Nikt nie chce przegrywać. Młodzi gracze nie chcieli tracić czasu w zespole (w ich oczach) bez przyszłości. Weterani nie chcieli spędzać ostatnich lat kariery i walczyć o ostatnie kontrakty w drużynie, której nikt nie ogląda. Agenci nie chcieli rozmawiać z klubem, który nie był gotowy przepłacać ich klientów. Gwiazdy? Zapomnij o gwiazdach.

W końcu zwątpił też zarząd i sprowadził mu nadzorcę ze starej szkoły. Nadzorcę, który potrzebował kilku miesięcy, by wypędzić go z miasta.

Czy zakończenie ery Hinkiego to błąd właścicieli klubu?

Możemy patrzeć na to z dwóch stron.

Tak, był to błąd, jeśli uznamy, że założenia Hinkiego były prawdziwe i w dłuższej perspektywie doprowadziłyby Sixers do sukcesu (prawdopodobne, pytanie jak długa byłaby to perspektywa), a szkody poczynione w między czasie w klubowym wizerunku byłyby łatwo odwracalne (prawdopodobne, bo zwycięstwa mają potężną moc – patrz LeBron James i Golden State Warriors).

Nie, nie był to błąd, jeśli uznamy, że Hinkie nie docenił w swoim planie tego, w jaki sposób wpływać będzie na niego postawa kibiców i zawodników wobec klubu. W takim wypadku, gdyby Sixers pozwoliliby mu zostać, postawiliby się w sytuacji Stanów Zjednoczonych próbujących ugrać cokolwiek na wojnie w Wietnamie, zamiast minimalizować straty.

Rzecz w tym, że nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Odpowiedź tę mógł dać jedynie czas.

Bawię się myślą, że Hinkie czas ten mógł dostać i dopiąłby wtedy swego. Za rok, za 3, za 5. Bez znaczenia. Co wydarzyłoby się wtedy?

Powstałby precedens. Nie mam wątpliwości, że wkrótce pojawiliby się naśladowcy gotowi oddać kilka lat swojego klubu w zamian za szansę na większy sukces w przyszłości. Pomijając, kilka zespołów z czołówki i kilka, które mądrze się przebudowały i czekają na to, by zebrać tego owoce, taka strategia opłaciłaby się większości ligi.

Jak szczęśliwy byłby z tego powodu Adam Silver?

Podpowiedź: Wcale nie byłby szczęśliwy.

Sam Hinkie igrał z ogniem nie tylko dlatego, że chciał zwyciężać racjonalną myślą w irracjonalnym świecie. Przede wszystkim jego najważniejszym przeciwnikiem w tej grze była sama liga, bo NBA ta irracjonalność klubów i kibiców po prostu się opłaca. To tak irracjonalność sprawia, że liga jest atrakcyjna.

Wyobraźcie sobie NBA, w której większość zespołów rywalizuje ze sobą o to… aby przegrać. A to właśnie w długiej perspektywie jest racjonalne zachowanie dla większości klubów. I na poziomie sportowym i na poziomie ekonomicznym drużyny powinny skupiać się na tym, żeby maksymalizować swoje szanse na budowę dynastii, a paradoksalnie najskuteczniejszą drogą do tego jest przegrywanie, by móc wybrać gracza lub graczy, którzy zmienią losy zespołu w drafcie.

Atrakcyjność na rynku wolnych agentów jest najczęściej wtórna wobec tego, bo najlepsi gracze chcą grać z innymi dobrymi graczami. Spójrzcie właściwie na wszystkich mistrzów NBA. Mistrzostwo każdego z nich wyprowadzić można od przegranego sezonu i pozyskania w ten sposób gwiazdy (precedensem wydają się tu być Detroit Pistons z 2004 roku).

Adam Silver miał dwie opcje. Kibicować, by Hinkiemu poszczęściło się bardzo szybko lub szukać sposobu, by wreszcie go zatrzymać (oczywiście więc plotki o tym, że to on stał za zatrudnieniem w Filadelfii Jerry’ego Colangelo nie wzięły się z niczego). Najgorsze bowiem, co mogło się wydarzyć, to kolejni menadżerowie, którzy z pełną świadomością prowadzą swoje zespoły ku klęsce i rok po roku prześcigają się w sposobach na przegrywanie.

Silver i kibice NBA są w stanie zaakceptować menadżerów-niedorajdy, którzy przegrywają, bo są po prostu słabi w swojej pracy. Co jednak zrobić z tymi, którzy z uśmiechem na ustach mówią im: A teraz będziemy przegrywać, bo się nam to opłaca”?

To wszystko nie oznacza jednak, że nie pojawi się kolejny Sam Hinkie. Możemy wyśmiewać się z jego wypchanego cytatami trzynastostronicowego listu, ale jeśli znajdziecie czas, by przeczytać z otwartą głową, zauważycie, jak wiele mądrych myśli jest w nich zawartych. I fakt, że myśli te nie doprowadziły do Hinkiego do sukcesu, w żadnym wypadku ich nie dyskredytuje. Potwierdza jedynie jak wspaniale złożonym fenomenem jest NBA.

I nic nie cieszy mnie bardziej niż fakt, że są ludzie tacy jak Sam Hinkie, którzy postanawiają rzucić lidze wyzwanie. To zaś, że jego zwłoki leżą teraz na drodze na szczyt tego Everestu, nie oznacza wcale, że ktoś nie wyciągnie wniosków z jego błędów i szczytu tego w końcu nie zdobędzie.

I dlatego, kiedy widzę oczami wyobraźni Sama Hinkiego w środku nocy pochylonego nad tym listem, zaraz obok widzę jakiegoś młodego chłopaka, który innej nocy pochylony nad komputerem po raz kolejny przedziera się wzrokiem przez kolejne linijki. Potem zaś widzę go na podium po ostatnim meczu finałów wiele lat później, gdy mówi do mikrofonów, że jego droga zaczęła się tej właśnie nocy.

Poprzedni artykułDniówka: Walka o rozstawienie przed playoffami. Ostatnie starcie Warriors-Spurs. Podsumowanie sezonu Kings i Wolves
Następny artykułFlesz: Detroit Pistons awansowali do playoffów, Washington Wizards – nie. Jamal Crawford załatwił Jazz, powrót Batuma

18 KOMENTARZE

  1. To nie jest “tylko jedna rzecz”. To jest kompletny błąd w założeniu moim zdaniem. Ok, doceniam, że ktoś próbuje niestandardowego rozwiązania, ale niestandardowe rozwiązanie nie znaczy proste rozwiązanie. Mistrzostwa budują zespoły, które stworzyły mistrzowską kulturę. A Hinkie stworzył parodię zespołu.

    “Nie doszacował” brzmi jak “kurczę, było blisko, nie udało się”. A dla mnie rozpoczęcie drogi do mistrzostwa przez budowanie kultury PRZEGRYWANIA jest jak próba rozpoczęcia diety od jedzenia dupą.

    A jeśli chodzi o draft – mam duże wątpliwości czy była tu jakakolwiek analityka. Nie widzę tego. W drafcie nie wyszło mu praktycznie nic. Jeden nie broni, drugi nie myśli, trzeci nie gra, czwarty nie pasuje itd. Ok, łatwo mi mówić, ale skoro wy tu mogliście przewidzieć lub poddać w wątpliwość pewne rzeczy, to chyba tym bardziej powienien to umieć zrobić Hinkie.

    Reasumując – nie wiem czemu Hinkie jest podawany jako przykład analityka? Analityk sprawdza każdy czynnik, a nie jeden główny. Mi ta sytuacja przypomina gościa, który chce mieć swój dom i buduje go z rakotwórczych materiałów, na bagnistym terenie, bez użycia specjalistycznego sprzętu i pieniędzy. Też mogę powiedzieć, że “nie doszacował”.

    0
    • Draft, jak podpowiada nam nazwa, to loteria. Raporty skatów, wideo, obserwacje graczy to jedno, a to jak odnajdzie się 18, 19, 20- letni chłopak w sytuacji, gdy na konto spłynie 5 mln % i co 2 dni trzeba będzie grać przeciwko najbardziej utalentowanym graczom na świecie, to już zupełnie inna bajka.
      Sama idea Hinkie’go była bezprecedensowa. I zgadzam tu się z Przemkiem, że w perspektywie lat, 76ers mogli tylko zyskać. Może i nigdy nie skończyło by się to mistrzostwem, a może zrobiliby 3-peat. Tego już się nie dowiemy. Ale zdecydowanie było to coś nowego i na pewno ktoś znowu spróbuje pójść tą drogą, tylko, że może nie aż tak bardzo radykalnie.
      Hinkie analitykiem był i na pewno jest mądrzejszy od nas, którzy siedzą przed ekranem monitora i wymądrzają się na Szóstym Graczu.

      0
      • Bobstone:

        1. Ok, to wskaż proszę czemu uważasz, że analitykiem był i co sensownego zrobił? Serio pytam, nie twierdzę, że to niemożliwe. Ja tego nie widzę, rozumiem, ze ty tak.

        2. I po co ten tekst o mądrzeniu się? Zakładam, ze pod moim adresem, bo twój komentarz jest bezpośrednio po moim i jest drugi :) Czy ja kogoś obraziłem? Czy ja napisałem, ze Przemek się nie zna? Wyraziłem swoją opinię, co podkreśliłem. Moim zdaniem tekst Przemka przeszacowuje zdolności Hinkiego, coś ważnego mu umknęło. Nie uważasz, że od tego sa komentarze, żeby o tym dyskutować? Gdzie tu jest mądrzenie?

        3. Draft to loteria, ok. Można mieć w niej pecha, ok. Zauważam jednak, że z jakiegoś dziwnego powodu są organizacje, które mają go mniej np. SAS czy OKC. To właśnie jest kultura o której mówię. Podejrzewam, że tam sprawdzają każdą drobną rzecz w kwestii draftu, pewnie zajmują się bardzo uważnie rookies , co nie daje im pewności, ale zwiększa szansę na farta. Mówię “podejrzewam” bo nie wiem, ale zdziwię się jeśli nie. Może w PHI też to robią, ale nieskutecznie, co w kontekście ich strategii jest dla mnie niezrozumiałe.

        0
        • Ad 1.
          Wymyślenie długo falowego planu, że przez x lat warto przegrywać, by mieć szansę na wyższy wybór w drafcie, co powinno (aczkolwiek jak widzimy, niekoniecznie musiało) przełożyć się na pozyskanie lepszych graczy, co w długiej perspektywie miało stworzyć silny zespół. Tak jak pisał Przemek, w ten sposób Hinkie chciał maksymalizować szanse drużyny na wybór bardziej utalentowanych graczy. W Oklahomie (nowa drużyna, nie przegrywali specjalnie, to oczywiste) to się udało, w Filadelfii nie wyszło.

          Ad 2.
          Stary, nikogo nie miałem zamiaru urazić tym “wymądrzaniem się na Szóstym Graczu”, to taki żarcik tylko.

          Ad 3.
          Tutaj pełna zgoda. To ciekawy fakt, że w niektórych organizacjach zawodnicy wybrani z draftu pokazują się lepiej niż w innych i na pewno nie jest to tylko kwestia szczęścia. Niemniej jednak uważam, że 76ers trochę tego szczęścia zabrakło. I rzecz jasna, wybieranie trzech kolejnych wysokich graczy w drafcie nie było dobrym pomysłem.

          0
  2. “List w zamierzeniu jego autora ma być poufny.”
    Jeśli Colangelo puścił farbę to jest po prostu skurwielem. Nie dość że “wygrał” i przejął władzę w 76ers to jeszcze publicznie upokorzył podwładnego.
    #dobrazmiana

    0
  3. Hinkie powinieneś mieć możliwość tego co zaczął, po prostu. Szczerze mówiąc GM 76ers miał teraz sytuację, w której był bliżej końca tej drogi, niż na początku.
    Taki eksperyment był potrzebny tej lidze, cenię sobie zawsze gdy ktoś podchodzi do sprawy w niestandardowy sposób. Jednak choć nie wiem jak bardzo niektóre osoby zaklinały by rzeczywistość rozkładając poprzez analizę grę to w NBA, tak jak w życiu, wiele spraw zależy od głupiego pech-szczęście. Gdyby Hinkie miał chociaż jeden wybór wyżej w dwóch poprzednich draftach zamiast centrów mógłby wybrać Wigginsa/Parkera/Russella i to wszystko stawiałoby klub w lepszej sytuacji.

    0
  4. Hinkie mylił się w drafcie (niewybranie Porzingisa czy Antetokounmpo) co prawdopodobnie kosztowało go utratę władzy ale myślę, że mało kto ma świadomość jak wiele pecha miał po drodze.
    1. Niecały tydzień przed draftem, na jednym z ostatnich treningów Embiid łamie stopę. Stałoby się to kilka dni później i 76ers skończyliby z Wigginsem bo Embiid poszedłby z 1 a Bucks tak czy siak wzięliby Parkera.
    2. Kontuzje Miami, które pozwoliły im zatankować ostatni miesiąc i wskoczyć na ostatnie miejsce, które pozwalało im zachować swój pick. Co by się stało gdyby Miami miało 1 zwycięstwo więcej? 76ers mieliby 11 albo 12 pick (nie chce mi się sprawdzać tiebreakerów z zeszłego sezonu) i dzisiaj w ich składzie byłby albo Devin Booker albo Justise Winslow bo wątpie żeby wpakowali się w kolejnego wysokiego.
    3. Kolejna kontuzja Embiida, przez którą nie grał w tym sezonie.

    Gdyby choć w jednej z tych trzech sytuacji pech ominąłby Hinkiego dzisiaj mówilibyśmy o zespole pnącym się do góry i nikt by na pewno nie doprowadził do jego zwolnienia. Uważam, że Hinkie zebrał tyle assetów, że naprawdę ciężko będzie to spierdolić ale i tak boje się tego offseason i ruchów, które może zrobić Colangelo. Wierzę tylko w to, że nie ruszy ani Embiida ani przyszłych picków od Kings bo te assety mogą mieć ogromną wartość w przyszłości. Zresztą jeśli Embiid będzie zdrowy to cała reszta nie będzie miała tu znaczenia.

    0
    • Ale gdzie tu pech?

      1. Skoro złamana stopa wpłynęła na decyzję Cleveland (nie wiem, nie sprawdzałem, kieruję się tym co piszesz), to czemu w 76ers nie wpłynęła? Chyba to pokazuje własnie, że tym bardziej to nie pech?

      2. Litości. Skąd np. myśl, że nie pakowaliby się w kolejnego wysokiego, skoro własnie cały czas to robili?

      3. Ok, to pech. Jeśli nie wiąże się ze złamaną stopą. (a nie wiem, nie sprawdzałem)

      Ale najbardziej naciągane w tym co piszesz jest dla mnie zdanie, że gdyby choć jedna z tych trzech sytuacji (!) się nie wydarzyła, nikt by go na pewno nie zwolnił.

      0
      • 1. Pech jest w tym, że gdyby złamał ją tydzień później to byłby już w Cleveland a 76ers mieli Wigginsa. Wybranie go z 3pickiem uważam nadal za dobrą decyzji, nawet w tym momencie. Jak nie on to kto? Aaron Gordon? Wolę szansa na to, że będzie zdrowy i będzie top5 zawodnikiem NBA niż to każdego innego zawodnika z tego draftu.
        2. Mogliby wziąć Mylesa Turnera ale bardzo mało prawdopodobne. Tymbardziej, że Hinkie jasno powiedział, że gdyby nie kontuzja Embiida to nie wie czy wziałby Okafora co dla mnie jest jasną sugestią, że nie wziałby kolejnego centra.
        3. Wiażę się z tym, że operacja była robiona tak jak chcieli przedstawiciele Embiida a nie 76ers. Oni by to zrobili inaczej, nigdy nie dowiemy sięczy lepiej.

        A to akurat dla mnie jest najbardziej oczywiste. Embiid to taki talent, ze pociągnałby z miejsca tą drużynę do góry. Z Wigginsem czy Bookerem w skłądzie drużyna byłaby w zupełnie innym miejscu i żaden z właścicieli by nie panikował i nie szukał pomocy u Colangelo. Zdrowy Embiid albo Wiggins czy Booker w składzie i Hinkie dalej kontynuuje proces, 100%.

        0
  5. Nie zgodzę się, że Hinkie przegrał z systemem. Hinkie zaistniał dzięki systemowi. Systemowi wyrównywania szans i wspierania słabszych.

    To jakby się zachwycać, że ktoś rzuca robotę, bo załapie się na 500+ czy inne świadczenie socjalne. Ok, jak ktoś jest w trudnej sytuacji to takie świadczenie (wyższy wybór w drafcie) może mu pomóc, ale Hinkie uczynił z tego sposób na życie. Hinkie wykorzystywał system!!

    Nie będę powtarzał się co do tego, co już pisałem, że wybory trzech centrów z rządu były … kontrowersyjne. Hinkie nie budował zespołu. Hinkie robił …. No właśnie co?

    Z jego trzech założeń które tak świetnie wyglądają na papierze, nie realizował właściwie żadnego.
    1. Tankowanie to jedno, ale powinno być poparte sensownym wyborem. Tego było brak. Oczywiście Hinkie chciał brań “najlepszych dostępnych” bez patrzenia na pozycję, ale jego wybory (patrząc dziś) się nie bronią. Być może każdy z nich rozpatrywany odrębnie miałby sens ale łącznie – przynajmniej dla mnie – nie.
    2. Wolna agentura – pieniądze to nie wszystko szczególnie wtedy gdy je mają prawie wszyscy. Planując swój “PROCES” powinien wziąć pod uwagę, ze Salary Cap idzie w górę. Dodatkowo jakiego wolnego agenta by tam zwabił. Niszcząc drużynę i spychając ją na dno pozbawił się praktycznej możliwości wyciągnięcia topowych agentów. Philly stała się tym samym co LAC w latach 90 tych (z innych powodów).
    3.Wymiany – część było niezła (Noel), ale większość właściwie nie miała znaczenia, bądź miała znaczenie negatywne, a część dopiero poznamy.

    Zgadzam się jednak, że do pełnej oceny Hinkiego powinien on zostać jeszcze jeden rok, bo “ustawiał on skład na sezon 2016/2017 (Sarić, wybór w drafie). jednak ja na na miejscu właścicieli poważnie bym się zastanowił, czy to akurat on powinien w tym drafcie wybierać

    0
  6. A może dla większości drużyn w NBA cele nie jest wygranie mistrzostwa a błąd całej filozofii Hinkiego to fakt że nie umiał tego zaakceptować? NBA to splot wielu interesów różnych ludzi. Zawodnicy i właściciele chcą zarabiać, media chcą dobrego produktu a kibice pięknej i zwycięskiej gry swojej drużyny. To wszystko może znaleźć wzajemną równowagę bez przerostu ambicji na możliwościami. Lepiej być Philadelphią czy np takim Toronto które ma dobrą drużynę, ale raczej bez ambicji na mistrzostwo? Oczywiście, gdy ma się odpowiednio dużo szczęścia czy to w drafcie czy gdy uda się zdobyć jakąś gwiazdę na rynku można próbować walczyć o coś więcej, ale czy każdy zawsze musi być najlepszy?

    0