zNYKajacy: Taki inny Dream Team

2
fot. tadhgcarey.wordpress.com/

Byłem w Irlandii dwa razy. W jej zachodniej części. Piękny kraj. Zielony. Dużo świeżego powietrza. Już na lotnisku w Dublinie powiew rozrzuconego na zielonych polach obornika powoduje, że nowoprzybyli, nienawykli do takich aromatów w, bądź co bądź mieście, nerwowo oglądają podeszwy swoich butów, dyskretnie sprawdzając, w co też wdepnęli, co się wokół nich tak charakterystyczną wonią rozsnuło… Dalej jest jeszcze piękniej. Deszcz cudnie leje. Oczywiście – nie ciągle. Czasem kropi. Innym razem po prostu pada. Lub – popędzany wiatrem – zacina. Nie zawsze leje, nie. Słońce świeci… jakby to powiedzieć… bez szału. Oszczędnie. Ekologicznie. Dyskretnie daje znać, że jest – gdzieś tam, ponad chmurami, oraz, że owszem – dla innych świeci. Ale nie dla Irlandczyków. W związku z tym depresja nachodzi człowieka nawet, kiedy próbuje reanimować się jarzeniówką. Do tego właściwie brak drzew. Nie jest łatwo. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że najważniejszą atrakcja tego kraju jest liczba nowonarodzonych owiec, utoczonych hektolitrów Guinnessa (polecam zwiedzanie browaru, do którego należy prawie połowa stolicy) i odnajdywanie miejsc w Dublinie idąc śladami Leopolda Blooma (Informacja dla koneserów: w Dublinie jest macka Forbidden Planet).

Pewnie dlatego mam do Irlandczyków bardzo ciepły stosunek. Do tej jednej spośród wielu nacji jestem dosyć nawet bezkrytyczny w sympatii. Powodów jest kilka.

Chcesz czytać dalej?

Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.

Subskrybcja

Uzyskaj dostęp do
pełnej treści artykułów.
Poprzedni artykułRookie Ranking (7)
Następny artykułPodsumowanie dnia: nowojorskie zamieszanie

2 KOMENTARZE