KG i Marbury

6
fot. YouTube/NBA

Chociaż tegoroczna seria pomiędzy Minnesotą Timberwolves i Houston Rockets nie przysporzyła nam może zbyt wielu czysto sportowych emocji, to jednak postaramy się przyprawić ją nieco nutką nostalgii, aby ze smakiem odgrzać ją w naszej pamięci. Dziś ruszamy w podróż do roku 1997.

O tym jak wielka jest różnica pomiędzy kolejnymi meczami trochę jednak przydługiego sezonu zasadniczego, a playoffs, gdzie każde wyjście na parkiet ma niebagatelne znaczenie, te najmłodsze ligowe gwiazdy przekonują się często w bardzo brutalny sposób. Debiuty nie zawsze są łatwe i nie każdy radzi sobie z presją, nawet jeśli postawa Donovana Mitchella może temu przeczyć. Takie kocury to jednak raczej tylko wyjątki potwierdzające regułę.

O pierwsze wrażenia z gry w playoffs lepiej nie pytać Karla Anthony’ego Towna, który zapewne jest właśnie w trakcie już nie lotu na, ale może powrotu z Dominikany.

“I’m not looking for statistics and all that hype and glory and all that bullshit that doesn’t matter.

I’m here for wins and dubs – whatever I’ve got to do to win the game.”

Trudno winić go za te słowa po drugim meczu będącej już za nami serii. Na jego miejscu ciężko byłoby chyba powiedzieć coś bardziej konstruktywnego, aby w jakikolwiek sposób się usprawiedliwić.

Towns był świeżo po kolejnym, zaskakująco słabym występie (5 pkt, 2/9 z gry). W dodatku Wolves przegrali aż 82:102 i to mimo dość bezbarwnego meczu Jamesa Hardena (12 pkt., 2/18 z gry). W takiej sytuacji ciężko szukać jakichś pozytywów. Wygląda się, jak z góry skazanym na porażkę. Nikt nie lubi tego uczucia, podobnie jak nikt nie lubi niechrupiącego boczku w jajecznicy.

Towns przeżył tej wiosny brutalny chrzest bojowy. Jego 13 punktów rzuconych w pierwszych dwóch meczach było trzecim najgorszym wynikiem w historii pośród graczy, których średnia w sezonie przekraczała 20. Gorszy start play-offowej kariery mieli tylko Paul Arizin w 1957 roku oraz Leonard “Truck” Robinson w 1979 r. Wprawdzie KAT później nieco się rozkręcił, ale i tak w wielu sytuacjach ustępował Clintowi Capeli. Zawiódł, podobnie jak Jimmy Butler czy Andrew Wiggins. Albo idąc jeszcze prostszą drogą – Thibodeau udowodnił, że musi czym prędzej odejść.

Porażka z Rockets w pierwszej rundzie po długiej nieobecności w playoffs jest dla sympatyków Minnesoty swoistym powrotem do przeszłości. Grano to już kiedyś w telewizjach i ci starsi kibice z pewnością dobrze to pamiętają. To wydarzyło się wiosną 1997 roku.

To był ten pierwszy raz, gdy Timberwolves znaleźli się w playoffs i podobnie jak przed kilkoma tygodniami, trafili na faworyzowany klub z Teksasu.


Z pewnością można by się doszukać wielu podobieństw między tymi zespołami. Można zacząć już od kwestii czysto wizualnych.

Przed obecnym sezonem Wolves byli jednym z klubów, który postanowił odmienić swoje oblicze. Odpicowano logo, czerpiąc zresztą insipirację ze starego znaku, z którego zrezygnowano w 1996 roku. Wprowadzono również nowe stroje. I to całkiem udane, no może nie licząc tylko tego jaskrawego kompletu przeznaczonego raczej dla służby drogowej.

Bardzo podobnie było przed ponad 20 laty. Tamte stroje Wolves i logo były powiewem świeżości. Efektowna czcionka w połączeniu z przyjemnymi dla oka kolorami z miejsca uczyniły koszulki Minnesoty jednymi z najefektowniejszych w lidze. Dodaj do tego obiecujące młode gwiazdy w postaci Kevina Garnetta, nieco zapomnianego dziś niestety Toma Gugliottę i wciąż nastoletniego (w dodatku jeszcze posiadającego włosy na głowie i niespożywającego jeszcze wazeliny) Stephona Marbury’ego i voilà! Mamy kolejną tzw. Drużynę Przyszłości. Może nie tak utalentowaną jak np. Lakers z dopiero co pozyskanym Shaqiem na czele, ale jednak.

Przyszłość Timberwolves nie okazała się jednak tak wspaniała jak przewidywano. Przynajmniej nie z tą kadrą. Kiedy Garnett odbierał statuetkę MVP za sezon 2003/04 i prowadził Wolves do finałów Konferencji Zachodniej, był ostatnim graczem ze składu, który uzyskał ten pierwszy w dziejach klubu awans do playoffs. Nie miał już obok siebie Marbury’ego, Gugliotty, ani nawet wiecznie podpitego Douga Westa. Jedyną znajomą twarzą na ławce był trener Flip Saunders oraz czuwający nad wszystkim GM, a później wiceprezydent klubu Kevin McHale.


McHale to nie był zresztą tylko jakiś tam gość zza biurka od podejmowania decyzji personalnych , a już na pewno nie dla Garnetta, co oczywiście nie jest żadną tajemnicą. Być może wiesz o tym z konkretnych epizodów “Area 21”, a może wciąż masz jeszcze w pamięci takie obrazki jak ten, który wiele mówi o ich relacji.

Kevin Edward McHale – kiedyś ojciec chrzestny wszystkich manewrów podkoszowych i ludzka komnata tortur dla rywali, później człowiek, który po zakończeniu wspaniałej kariery w Bostonie powrócił w swoje rodzinne strony i przemienił Timberwolves z ligowego pośmiewiska w porządną markę na mapie NBA.

Kiedy McHale objął rządy w klubie w połowie lat 90-tych jedną z jego pierwszych decyzji było postawienie w Drafcie 95′ z piątym numerem na chudego chłopaka z Farragut Career Academy w Chicago.

Kevin Maurice Garnett był wówczas wielką niewiadomą. O ile nikt nie wątpił w jego potencjał, to jednak skromna waga budziła spore wątpliwości. Powątpiewano w to, jak ktoś o takiej posturze będzie w stanie funkcjonować w podkoszowych bataliach na poziomie NBA. Nikt – albo mało kto – ośmieliłby się wówczas powiedzieć głośno, że w przyszłości KG zrewolucjonizuje pozycję silnego skrzydłowego, a właściwie zmieni całą jej definicję.

W Minnesocie powoli wprowadzano go do gry. Początkowo głównie jako niskiego – choć to bardzo niefortunna w tym przypadku nazwa – skrzydłowego. Pod koszem pierwszeństwo mieli dublujący się pod wieloma względami Gugliotta i Christian Laettner.

McHale nie bał się zaryzykować z wybraniem Garnetta w bardzo silnym przecież drafcie roku 1995. Z wcześniejszymi numerami wybierano uznane nazwiska z NCAA. Joe Smith, Antonio McDyess, Jerry Stackhouse, Rasheed Wallace – w każdym z nich pokładano ogromne nadzieje. McHale wciąż mógł postawić choćby na Bryanta “Big Country” Reevesa, który sensacyjnie doprowadził w tamtym roku Oklahoma State do Final Four, albo na Damona Stoudamire’a – późniejszego zdobywcę tytułu dla najlepszego debiutanta roku. Mógł też zdecydować się na którąś z “polskich” gwiazd – Eda O’Bannona lub Shawna Resperta.

Zawsze można było też oddać ten piąty wybór w ramach jakiejś transakcji. Chętnych nie brakowało. Zainteresowani byli ponoć Atlanta Hawks. Ostatecznie McHale odrzucił wszystkie inne opcje i wybrał swojego imiennika prosto ze szkoły średniej w Chicago.

A później już jakoś poszło…

Garnett nie miał jednak wokół siebie najlepszego otoczenia. W szatni musiał na co dzień oglądać chimerycznego Laettnera i szemranego Isaiaha Ridera. Z weteranów od których KG mógł czerpać najwięcej należałoby wymienić Sama Mitchella, Terry’ego Portera czy właśnie Gugliottę. Kevin szybko złapał dobry kontakt z tym ostatnim, być może w dużej mierze z racji nie aż tak wielkiej różnicy wieku. Ponoć chętnie grał “Googsem” w NBA Live 96.

Obok tej pasji w oczach Garnetta trudno było przejść obojętnie.

Łatwo dostrzegał ją również sam Tom Gugliotta. Po latach bez wahania opisywał KG jako najfajniejszego kolegę z zespołów w jakich grał. Podziwiał jego chęć w dążeniu do doskonałości. Młody Kevin zadawał mnóstwo pytań i chłonął wiedzę jak gąbka. Był niezwykle pracowity – jeśli trening kończył się po trzech godzinach, zostawał na hali jeszcze przez kolejne półtorej. Trenował w samotności lub analizował materiały filmowe z grą swoich rywali. Wzbudziło to ogromny podziw u dużo bardziej przecież doświadczonego Gugliotty, dla którego Minnesota była już trzecim zespołem w ciągu czterech sezonów.


Swoim zachowaniem Kevin Garnett odbiegał od typowych wyobrażeń o nastoletnim żółtodziobie w gronie zawodowców. Mowa w końcu o młodym chłopaku, który dopiero co wyrwał się z biedy i dla którego świat stanął otworem po podpisaniu pierwszego kontraktu – swoją drogą i tak bardzo skromnego w porównaniu do tego, co miał zarobić w ciągu kolejnych 20 lat kariery. Mimo to 1,622,000 dolarów brutto jakie zarobił w pierwszym sezonie piechotą nie chodzi. Na takich młodych bogaczy pokusy czają się na każdym kroku.

Garnett miał inne atrakcje gdzieś. Zamiast tego wolał znęcać nad grającymi small ball Boston Celtics (w 1996 r. był to jeszcze pomysł iście szarlatański; wszystko zaczyna się mniej więcej od 3 minuty, zobacz).

Na kolejny sezon – 1996/97 – McHale dodał do składu kolejnego młodziaka. Tego od wazeliny, choć początkowo wybrał w drafcie z piątką Jesusa Shuttleswortha. Dziś można jedynie gdybać, jak Ray Allen sprawdziłby się na początku kariery w Minnesocie. Los chciał jednak inaczej i słodki jak cukier Ray został oddany do nie aż tak odległego Milwaukee wraz z Andrew Langiem, właśnie za Stephona Marbury’ego.


W tamtym czasie raczej nikt nie uznałby tego za jakiś nierówny transfer. Ostatecznie zarówno Stephon Marbury jak i Ray Allen byli czołowymi debiutantami w super klasie draftu ’96. Nawet jeszcze kilka lat później kariery ich obu rozwijały się w obiecującym kierunku.

Jeden był żywą legendą Coney Island, drugi bardzo wiarygodnie udawał, że nią jest w być może najlepszym filmie o koszykówce w historii, a na pewno tym z najlepszą ścieżką dźwiękową.

Wówczas dla Minnesoty był to dosyć naturalny ruch. Timberwolves potrzebowali świeżej krwi na pozycji rozgrywającego. Terry Porter zostawił w końcu swoje najlepsze lata jeszcze na początku dekady w Portland.

McHale nie ukrywał też, że gdyby tylko miał taką okazję, to wybrałby Marbury’ego jako pierwszego w drafcie – przed Allenem Iversonem. Chciał stworzyć w Minnesocie nowy superduet na miarę choćby Penny’ego z Shaqiem czy nowocześniejszą wersję Stocktona z Malone’em. W dość barwny sposób uzasadniał swój wybór w wywiadzie dla “Sports Illustrated”:

“Some people like chocolate ice cream, some like vanilla. Allen Iverson is more flamboyant, but Marbury is more what we needed.”

Nie bez znaczenia był też fakt, że Stephon i KG znali się już od dzieciaka.

Na wielkiej scenie spotkali się już kilka lat wcześniej przy okazji być może najbardziej obfitego w przyszłe gwiazdy NBA meczu McDonald’s w 1995 roku. Oprócz Garnetta i Marbury’ego wśród tamtych licealnych fenomenów można było znaleźć jeszcze takie nazwiska jak: Vince Carter, Chauncey Billups, Antawn Jamison, Shareef Abdur-Rahim, Ron Mercer, God Shammgod (wtedy jeszcze znany jako Shammgod Wells), Robert Traylor czy Paul Pierce.

Ciekawostką z tego spotkania – dotyczącą między innymi właśnie Traylora i Pierce’a – jest fakt, że tuż przed rozpoczęciem imprezy kilka koszulek zostało skradzionych z szatni. Organizatorzy na szybko starali się ratować sytuację i ostatecznie kilku zawodników musiało wystąpić w nie swoich strojach. Tak oto Pierce zagrał w duplikacie koszulki Jelaniego McCoya, Taymon Domzalski (obecnie znany radiolog z Seattle) przywdział zapasowy komplet Traylora, a Kris Clack założył trykot bez nazwiska na plecach.

Ale Garnett i Marbury poznali się jeszcze wcześniej. Było to zanim wybiegli wspólnie na parkiet w St. Louis na oczach milionów telewidzów.

Z racji dzielącej ich sporej odległości pomiędzy miejscami zamieszkania, spędzali długie godziny na rozmowach telefonicznych. Shirley Garnett, matka Kevina, wspominała jak kiedyś musiała zapłacić 80 dolarów za rachunek telefoniczny. Syn musiał oddać jej te pieniądze, dzięki dorywczej pracy w Burger Kingu.

Później obaj obrali różne drogi, które doprowadziły jednak do tego samego celu – gry w NBA. KG zrezygnował z możliwości gry w NCAA, natomiast Marbury przyjął stypendium z Georgia Tech. Pozostawali jednak w kontakcie, a Garnett przy każdej możliwej okazji lobbował u McHale’a i Sandersa, aby postarali się pozyskać Stephona do Minnesoty.

W końcu dostał to czego chciał i Marbury (lub po prostu “X” jak był często nazywany przez Kevina, z racji charakterystycznego drugiego imienia) wylądował w Timberwolves. Wszelkie rekordy w rachunkach telefonicznych odeszły do historii, a marzenia o wspólnej grze stały się rzeczywistością.


McHale również mógł być z siebie dumny. Wykonał dobrą robotę w dwóch kolejnych draftach, po wcześniejszych wtopach swoich poprzedników, którzy długo nie mogli trafić na zawodnika, który odmieniłby oblicze klubu. Z różnych względów nie powiodły się próby z Laettnerem i Riderem. Nie wykorzystano też należycie innych okazji do wybrania kogoś pożytecznego. Wysokie numery w draftach marnowano na takich graczy jak np. Jerome “Pooh” Richardson, Felton Spencer czy Donyell Marshall.

Z Garnettem i Marburym miało być zupełnie inaczej. To miała być przyszłość Minnesoty.

No i był jeszcze Tom Gugliotta. Dzisiaj jego kariera jest postrzegana głównie przez pryzmat kontuzji, które ją zastopowały, ale wtedy to był naprawdę kawał świetnego gracza. Kiedy Garnett i Marbury stawiali tak naprawdę dopiero swoje pierwsze poważne kroki w zawodowej koszykówce, “Googs” był u szczytu swoich możliwości. Można wręcz śmiało zaryzykować tezę, że przez pewien czas był najlepszym białym graczem w całej lidze.

Sezon 1996/97 był dla niego rekordowym w karierze: 20,6 pkt, 8,7 zb., 4,1 as., a do tego 1,6 przechwytu i 1,1 bloku. Wszystko to przy całkiem solidnych warunkach fizycznych jak na silnego skrzydłowego rodem z lat 90-tych. To był naprawdę bardzo wszechstronny gość. Zasłużony uczestnik All-Star Game w 1997 r. w Cleveland, w którym KG również zresztą debiutował.

W tamtych rozgrywkach Timberwolves wygrali 40 meczów. Niby nie dużo, ale wystarczyło wówczas do zajęcia szóstego miejsca w Konferencji Zachodniej. Był to też najlepszy bilans w dziejach klubu – poprawiony aż o 11 zwycięstw z sezonu 1990/91.

Powodów do świętowania nie brakowało więc chociażby Dougowi Westowi, który grał w Minnesocie od początku swojej kariery. Był to więc dla niego dopiero pierwszy awans do playoffs w ciągu 8 lat w lidze.

Ten brak doświadczenia w Minnesocie zemścił się jednak już w pierwszej rundzie, gdzie trafili na zaprawionych w bojach Houston Rockets. Olajuwon, Barkley, Drexler, do tego solidny debiutant Matt Maloney, wiecznie muskularny i krótkoręki Kevin Willis i pozyskany w ostatniej chwili Eddie Johnson. Delikatnie mówiąc, Wolves nie byli faworytami w tym starciu.

To były dość szybkie 3 mecze, wtedy jeszcze rozgrywane w systemie best-of-five. To po prostu nie był ich czas.

Kto by pomyślał, że Stephon Marbury był najlepszym graczem Minnesoty w tej serii. Nie miał żadnych kompleksów mimo ledwie skończonej dwudziestki. Wówczas też nikt nie przypuszczałby, że jego kariera znajdzie swój finał w odległych Chinach.

A Garnett? KG grał nieźle, ale pamiętajmy, że tamta przegrana seria z Rockets wcale nie okazała się jakimś kluczowym doświadczeniem albo jak kto woli – nawozem sukcesów w dalszej karierze. W rzeczywistości był to dopiero początek negatywnej passy. Przez siedem kolejnych sezonów Garnett odpadał z Timberwolves już w pierwszej rundzie playoffs. To ogromnie dużo i aż dziw bierze, że Flip Saunders nie stracił pracy przez te wszystkie lata. Ratowała go chyba głównie bliska relacja z McHale’em.


Ten młody trzon Wolves nie przetrwał próby czasu. Tak naprawdę rozpadł się szybciej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Relacje Garnetta z Marburym nie były już takie jak wcześniej. Dość standardowo poszło o przywództwo w zespole i pieniądze. Ten pamiętny, tłusty kontrakt KG na grubo ponad 120 milionów wydawał się wówczas wszystkim za wysoki. W dodatku zablokował możliwości przedłużenia umów pozostałym graczom na satysfakcjonujących ich warunkach.

Marbury został sprzedany do New Jersey Nets w marcu 1999 roku. Nieco wcześniej klub opuścił też Tom Gugliotta. Najpierw wydawało się, że wyląduje w L.A. Lakers w wymianie typu sign & trade za Eddie’ego Jonesa i Eldena Campbella. Ostatecznie trafił jednak jako wolny agent do Phoenix Suns.

Garnett został sam i musiał długo czekać na solidne wsparcie. Doczekał się go dopiero w rozgrywkach 2003/04, gdy wraz z Samem Cassellem i Latrellem Sprewellem awansował do finałów Konferencji Zachodniej. To był właśnie ten ostatni awans do playoffs Minnesoty, aż do obecnego sezonu. Minęło naprawdę sporo czasu, a kibice Timberwolves musieli uzbroić się w spore pokłady cierpliwości, aby jakoś przetrwać te wszystkie chude lata.

Na powtórkę z tak długiego czekania raczej nikt nie ma ochoty. Ani kibice w Minneapolis, ani Karl-Anthony Towns, którego bardzo obiecująca jak dotąd kariera znalazła się na pierwszym małym zakręcie, ani też Andrew Wiggins, który póki co nie wygląda jak gracz wart blisko 150 milionów dolarów.

Wbrew pozorom granica między mianem “drużyny przyszłości”, a “teraźniejszości” jest bardzo cienka i definiowana przede wszystkim przez cierpliwość właścicieli klubu.


A na deser odkopany z czeluści internetu NBA Action poświęcony playoffs ’97 i między innymi właśnie tej pierwszej w dziejach serii Wolves z Rockets.

Poprzedni artykułFlesz: Kiedy Larry Bird nie odbierał telefonów, czyli los Toronto Raptors
Następny artykułDniówka: Czy Raptors jeszcze się podniosą? Jak odpowie Ben Simmons?

6 KOMENTARZE