Turniej NCAA, Finał: Odkupienie, połamane serca i przyszłość…

14
fot. AP Photo
fot. AP Photo

Mija trzecia godzina od ostatniego gwizdka wielkiego Finału NCAA z udziałem Przemka Karnowskiego. Ja już ochłonąłem i nagle jest mi kurwa smutno. Dlatego przeklinam już w drugim zdaniu pierwszego akapitu. Jest mi smutno, bo Big Karn kończy jakże bogatą karierę akademicką, która porwała w ostatnim miesiącu rzeszę fanów, nie tylko z Polski. Kończy się pewien etap Gonzagi, która pewnie po odejściu Karna w naszym kraju zostanie trochę zapomniana. Ale to nie jest ważne.

Ważny jest fakt, że mały program ze Spokane na stałe wbił się do elitarnej czołówki NCAA. Ważny jest fakt, że te wszystkie lata Gonzagi nie poszły na marne. I szczerze? Było naprawdę blisko – serca lojalnych fanów Zags, byłych graczy, studentów, rodzin, wszystkich związanych jakkolwiek z Bulldogs po prostu krwawią.

Ale idzie „jutro”, które wygląda bardzo optymistycznie.

Finał jako typowy sług fest, masa gwizdków, momentami naprawdę kontrowersyjnych chujowych, w tym Ręka Boga na aucie Kennedy’ego Meeksa, ale olać. Wygrali lepsi. Po 22 faule UNC i Gonzagi, która wygrała deskę 49-46. To głównie przez zbiórki Bulldogs trzymali się w tym meczu, mieli sporo hustle plays i trafili 8 z 19 trójek.

Co ciekawe, naprawdę okrutny mecz po ofensywnej stronie Północnej Karoliny, bo Tar Heels trafili tylko 4 z 27 trójek, kończąc na niecałe 36% z gry. I uwierzycie, że to wystarczyło? 65:63 dla Gonzagi po ups and downs w opcji hero ball od Nigela Williamsa-Gossa (15 punktów, 9 zbiórek, 6 asyst, 5/17 z gry), bez którego Gonzaga nie miałaby tak wspaniałego sezonu i trzeba to przyznać otwarcie.

Mimo wszystko Goss był swego rodzaju liderem tego zbilansowanego teamu, który wykonał najlepszą robotę w historii jakiegokolwiek sportu w Spokane. W tym wszystkim nasz Człowiek Ściana, The Broda, Karnzilla, Karnozauruczuczek, który poszedł tylko na 1/8 z gry (plus 4 straty), kończąc ostatni mecz w barwach Zags (łzy…) na 9 punktów i 9 zbiórek. Nie wpadały rzuty, które wpadały w zasadzie zawsze. Wypracowane półhaki, bumping game z Meeksem i Bradleyem. Przemo dał z siebie 110% na boisku, jak każdy z uczestników tego finału, a ten felerny pass w końcówce nie powinien popsuć jego kariery. Życie toczy się przecież dalej.

Slug fest również w pomalowanym,  gdzie niekoniecznie Kennedy Meeks był aż tak gorący jak z Oregonem, ale znowu miał co najmniej 10 zbiórek, w tym 4 w ataku. Bardzo solidny mecz Isaiaha Hicksa na 13 punktów, 9 desek i 2 bloki. Przy Hicksie w samej końcówce brakowało Zacha Collinsa (9 punktów, 7 zbiórek, 3 bloki), który ponownie dał świetną zmianę najpierw Jonathanowi Williamsowi, a potem Karnowskiemu, kiedy ten złapał trzecie przewinienie. Collins robił wszystko co mógł, czasami starał się aż za bardzo, dlatego jego energia zamieniła się na 5 fauli, z czego dwa były dość śmiesznymi gwizdkami.

Close-out UNC w opcji 8-0, od wspomnianego stanu 63:65 po punktach Gossa i cóż… takie rzeczy się zdarzają. Zamrażający Joel Berry II (22 punkty, 6 asyst), który grał bez dwóch kostek w Final Four i został uznany MOP. Obok niego Justin Jackson (0/9 za trzy, 16 punktów), który mimo problemów w ofensywie fenomenalnie uprzykrzał życie kozłującym Gonzagi. Odczuł to w szczególności o 6-7 cm niższy Williams-Goss, nad którym Jackson zaliczył  z 2-3 zbiórki ofensywne, zamienione na łatwe punkty.

Małe rzeczy, znowu, na wielkim poziomie, małe rzeczy…

Podejrzewam, że spore grono czytelników widziało ten mecz i nie ma w zasadzie co dodawać. Gonzaga była naprawdę bardzo blisko, ale doświadczenie UNC, spokój Roya Williamsa i chęć odkupienia oraz zniszczenia demonów z ubiegłorocznego finału były silniejsze niż pragnienia świeżych finalistów ze Spokane. W pozytywnym znaczeniu dla obu ekip.

Mimo wszystko, kiedy nie bardzo wierzyłem w Zags w tym sezonie, dmuchając na zimne, po chwilach refleksji stwierdzam, że ten program dopiero zaczyna swoją drogę na wielkiej scenie. Optymistyczna przyszłość nadchodzi wielkimi krokami.

W tym wszystkim niezawodny zazwyczaj Mark Few, oddany trener, mąż i ojciec, bo w takiej kolejności przekłada się jego czas jednej doby. Wielbiciel łowienia ryb, spacerów z psem, strumyków i lasów. Bez niego Gonzaga nie miałaby czego szukać w samej czołówce. To on dostał szansę od Dana Monsona, harując za marne grosze, ale wierząc w swoją misję w Spokane. Bez wielkich rekrutów z topowych rankingów szkół średnich, ale z balansem, który pozwolił Gonzadze na sukces.

Tommy Lloyd jako lojalny asystent i czołowy magik światowych rekrutacji. Druga noga całego programu, bez której duży Buldog by po prostu kulał. To on w dużej mierze przyczynił się do ściągnięcia Przemka Karnowskiego, a potem Domantasa Sabonisa. Olać Saba, mamy Przema…

Przemek Karnowski – to była niesamowita przyjemność patrzeć na Twój rozwój Wielki Człowieku. Z sezonu na sezon wbijałeś się coraz głębiej w Gonzagę – zarówno koszykarsko jak i mentalnie. Pokazałeś, że po ciężkiej kontuzji można powstać z popiołów i ciągnąc swój wózek dalej. Do zobaczyska u mnie w domu we Wrocławiu…

Nigel Williams-Goss – po dwóch latach w Washington Huskies postawił na obietnice Marka Few. Po meczu to on płakał najbardziej, bo chyba najbardziej ze wszystkich graczy chciał dać ten pieprzony tytuł całemu Spokane. Nie wiedzieć dlaczego, ale tak było. Rewelacyjny sezon, najlepszy w karierze. Hands down.

Jonathan Williams III – podobnie jak Goss, przyszedł trochę z innego świata, z upadającej wówczas ekipy Missouri Tigers. Znalazł swoje miejsce właśnie w Bulldogs, dając w każdym meczu energię i wszystkie te małe rzeczy. Podczas NCAA Tournament w pewnym momencie wyglądał jak gracz NBA.

Jordan Mathews – kolejny transfer, tym razem z Californii, rodowity LA guy, który niekoniecznie pasował samym profilem do skromnego środowiska Zags. Jego wielkie trójki nie raz ratowały Bulldogs w meczach na styku, których było tak naprawdę mało w tym sezonie. W Finale był trochę w cieniu, ale mimo wszystko kończy karierę akademicką z podniesionym czołem.

Josh Perkins – duma Denver, zaczął fantastycznie w pierwszej połowie, rzucając gorące 13 punktów. W drugiej przygasł, ale to dopiero drugoroczniak z trzyletnim stażem. Po złamaniu szczęki we freshman year solidnie przepracował wakacje 2015. W przyszłym sezonie będzie czołowym graczem Zags, jak nie ich liderem.

Zach Collins – jeden z najwyżej rozstawionych rekrutów Marka Few, który wybrał Gonzagę, ale mógł grać w zasadzie gdzie tylko chciał, przynajmniej na całym Zachodnim Wybrzeżu. Rewelacyjnie minuty z ławki. Ma wszystko do grania na najwyższym poziomie. Przyszły sezon powinien być straszny w jego wykonaniu.

Silas Melson – mający trochę większą rolę w poprzednim sezonie, ale zawsze dający solidne zmiany. Nie było go dużo w tym Turnieju.

Killian Tillie – jego rola topniała wraz z końcem sezonu, ale to on trafił dwa rzuty wolne z South Caroliną, a w samym Finale dał fantastyczną zmianę dla Collinsa i później Karnowskiego, zbierając 9 piłek z tablic.

Rem Bakamus – prawdziwy przyjaciel, dzięki któremu Przemek przetrwał bardzo ciężkie czasy w Spokane, szczególnie po operacji pleców. Dla Gonzagi w ciągu czterech lat kariery rozegrał łącznie 98 minut, ale nie widziałem większego zajawkowicza, który tak mocno pomagałby swoim kolegom z ławki. Musiałem o nim napisać i mam nadzieję, że kiedyś Przemek przywlecze go do Polski.

Jasne, na sukces Zags złożyła się w jakimś stopniu cała rotacja, cały sztab szkoleniowy, życzliwi ludzie wokół. Gorycz porażki jest ogromna. O UNC nie ma sensu w takim razie pisać. Przecież to jeden z najlepszych programów w historii NCAA, ścisłe Top 3 – Top 4. Tar Heels wykonali fenomenalną robotę w tym sezonie, a co najważniejsze – podnieśli się po tej porażce z Villanovą. Zasłużyli na ten tytuł.

Mi nie pozostaje nic innego jak podziękować Wam za ten sezon i miłe słowa odnośnie tych śmiesznych wypocin. Bardzo się cieszę, że spore grono osób zainteresowało się samym Turniejem i zdaję sobie sprawę, iż jest to zasługa przede wszystkim Przemka Karnowskiego.

Czekamy do listopada, na kolejny sezon, ale spokojnie – przed nami Draft 2017, Pikle do Kawówki, a wakacje zlecą pewnie bardzo szybko.

Tyle ode mnie.

Do zobaczyska (mam nadzieję, że na Zlocie), do usłyszenia (#Pikle6G) i do… napisania?

Zdejmuję przed Wami kapelusz – dziękuję.

Poprzedni artykułFlesz: Stephen Curry is back, chowaj swoich centrów
Następny artykułMiędzy Rondem a Palmą (479): Kwiaty nie zakwitną

14 KOMENTARZE

  1. Teksty mega i mam nadzieje, że jeszcze coś napłodzisz, bo czyta się elegancko. Przypomnę tu nieśmiertelne słowa Franka Ka.
    “Nie rycz mała nie rycz, ja znam te wasze numery, Twoje łzy lecą mi na koszule z napisem King Bruce Lee Karate Mistrz ! ” :)

    0