Brakująca korona

12
fot. YouTube

Łatwo dziś o tym zapomnieć, ale był taki czas kiedy Sacramento Kings nie byli obiektem żartów w NBA. Patrząc na rok w kalendarzu można odnieść wrażenie, że było to dość dawno, ale na pewno sporo z nas potrafi jeszcze bez problemu z pamięci wymienić skład tamtej ekipy.  Kiedy DeMarcus Cousins wciąż podkradał mleko czekoladowe swoim mniejszym kolegom w podstawówce, Kings byli jedną z głównych ligowych atrakcji i od mistrzowskiego tytułu dzielił ich być może tylko jeden człowiek o nazwisku Tim Donaghy.

Gdyby spojrzeć na dokonania dzisiejszych Sacramento Kings – i to wcale nie samych graczy, ale przede wszystkim zarządu – można by uzyskać sporo materiału do potencjalnego scenariusza  drugiej części filmu “Semi-Pro”. Vivek Ranadive to naprawdę ciekawy gość. Nie kwestionuję jego wiedzy z zakresu biznesu. Nie znam się i zapewne nigdy nie będę miał takiej fortuny jak on. Ciężko jednak zachować powagę, gdy wspomni się jego pomysły z grą w obronie 4 na 5 czy właściwie samodzielne podjęcie decyzji w sprawie wyboru w drafcie Nika Stauskasa.

Niestety, Sacramento Kings przez sporą część swojej historii nie byli traktowani poważnie. Po opuszczeniu Cincinnati w 1972 roku, gdzie grali jeszcze jako Royals (Big O!), nie było wielu powodów do optymizmu. Znaleźli się szybko na ligowych peryferiach. Najpierw Kansas City-Omaha, a później już tylko Kansas City Kings byli w najlepszym razie typowymi średniakami. Jedynie pod koniec lat 70-tych otarli się o czołówkę, wygrywając w dwóch kolejnych sezonach po prawie 50 meczów (odpowiednio 48 i 47 w sezonach 1978/79 i 1979/80), kiedy pierwsze skrzypce grali u nich jeszcze tacy panowie jak Otis Birdsong czy Scott Wedman.

W stosunkowo niewielkim Kansas City, w stanie Missouri, nie było większych szans na stworzenie koszykarskiej potęgi na szczeblu zawodowym. W koszykówce liczyli się w okolicy tylko uczelniani Jayhawks. I tak w połowie lat 80-tych klub został przeniesiony do stolicy Kalifornii. Wiele to nie pomogło (właściwie ich wyniki były jeszcze gorsze niż w Kansas City) i Kings dalej byli pośmiewiskiem NBA. Na nic zdał się obiecujący początek kariery Otisa Thorpe’a oraz zawsze wymuskana fryzura Reggie’ego Theusa. Obaj zdążyli się zresztą ewakuować z Sacramento jeszcze przed końcem lat 80-tych.

Na przełomie lat zmieniali się gracze, trenerzy, nawet barwy zespołu, ale nie kierunek. Ten zwykle prowadził Kings na samo dno. Od momentu przeprowadzki, czyli od 1985 aż do 1996 roku drużyna tylko dwa razy zameldowała się w playoffs i za każdym razem odpadała w pierwszej rundzie.

Żadna szanująca się gwiazda nie marzyła o grze w Sacramento, a ewentualny transfer do tego miasta był traktowany jak najgorsze zesłanie. Z pewnością Mitch Richmond coś o tym wie, chociaż na pocieszenie firma EA Sports dała mu kiedyś okładkę w NBA Live 97. Jednak to nie przyjście, a dopiero odejście z Kings Richmonda można uznać za oficjalny początek nowej ery w tym klubie.


14 maja 1998 roku, czyli w okresie kluczowych rozstrzygnięć w playoffs w obu konferencjach, Richmond i Thorpe, który zakończył właśnie swój drugi epizod w Sacramento, zostali odesłani na przeciwny koniec kraju do Waszyngtonu w zamian za Chrisa Webbera.

W tamtym momencie jeszcze ciężko było jednoznacznie ocenić kto właściwie wyszedł lepiej na tym transferze. Dwa główne elementy tej wymiany były w końcu na zupełnie różnych etapach swoich karier.

Richmond był uznaną firmą, wiecznie tym drugim (lub trzecim, wliczając Clyde’a Drexlera) rzucającym obrońcą za Michaelem Jordanem. Z kolei Webber był młodym i niesamowicie utalentowanym silnym skrzydłowym. Właściwie prezentował pełen pakiet, jeśli chodzi  umiejętności. W tamtym czasie jedyną jego istotną wadą były rzuty wolne (55.3% w pierwszych pięciu latach kariery), których skuteczność poprawił jednak niedługo po przenosinach do Kings (65% na koniec kariery). Wciąż nie wiem, które miejsce zajmie na liście Macieja (mam przeczucie graniczące z pewnością, że tam się znajdzie [publikujący: powinien być wyżej niż Kevin McHale. Czy teraz mnie zamordujesz?]). Gorzej było poza boiskiem. Mimo uśmiechu a’la Magic Johnson miał trudny charakter i łatwo popadał w konflikty. W swoim ostatnim roku gry w Wizards doszło do tego także regularne problemy z prawem.  Aresztowano go za napaść, posiadanie marihuany oraz prowadzenie pod jej wpływem samochodu.  Zamiłowanie do palenia kosztowało go także utratę kontraktu z firmą Fila. Była też pewna sprawa o molestowanie seksualne tancerki na imprezie w domu Juwana Howarda. Ciągnęła się też za nim jak cień burzliwa przeszłość z czasów Michigan Wolverines.

Był to więc klasyczny przypadek transferu, gdzie z ogromnym ryzykiem wiązała się potencjalnie spora nagroda. A Kings nie mieli właściwie już nic do stracenia. Sezon 1997/98 zakończyli z dorobkiem 27 wygranych. Rok później mieli tyle samo, ale ich wartość – ze względu na skrócony sezon – była oczywiście dużo większa.

Chcesz czytać dalej?

Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.

Subskrybcja

Uzyskaj dostęp do
pełnej treści artykułów.
Poprzedni artykułRio 2016: Serbia grała z USA do końca (TO PODANIE MILOSA!), blowouty Francji i Australii
Następny artykułRio 2016: Walking Dead. Mike Krzyzewski nie ogarnia prostej rzeczy.

12 KOMENTARZE

    • Fakt, dla spokoju mogłem też wspomnieć o Millerze. Ze względu na grę w jednym klubie, serie z Knicks, game winnery itd. jego kariera robi lepsze wrażenie i milej się ją wspomina, ale… Uważam, że postawienie Richmonda jako tego drugiego nie jest wcale nadużyciem i ostatecznie ich osiągnięcia wcale aż tak od siebie nie odbiegają (z oczywistych względów nie mam wcale na myśli mistrzostwa z LAL z 2002 r.).

      Pomijając sam styl gry w ataku, gdzie Richmond był znacznie wszechstronniejszy (m.in. ze względu na budowę i siłę – spokojnie grał też tyłem do kosza), jego indywidualne osiągi też są lepsze. Pierwsze z brzegu: był jednak debiutantem roku i – co może najbardziej dziwić – pięć razy był w składach All-NBA (2 razy w trzeciej piątce i 3 razy w drugiej) przy tylko 3 nominacjach Millera (za każdym razem tylko trzeci skład).

      Nie ma też co ukrywać, że Reggie był dużo bardziej jednowymiarowym graczem, ale nie chcę nazywać go przereklamowanym, bo jednak bronią go występy w playoffs.

      Z drugiej strony Richmond miał na pewno pecha, że właśnie swoje najlepsze lata spędził w tak słabym klubie jak Sacramento, przez co jego kariera wygląda jak wygląda.

      Patrząc na całokształt – Drexler na pewno zjada ich obu.

      0