Suma koszykarskich strachów

8
fot. YouTube/ Ballislife

To rozległe, zmącone Dodge City na koszykarskiej mapie. Leży poza granicami zasięgu trenerów szkół średnich i kontrolujących ramion NCAA – w popularnym wyobrażeniu podejrzany świat ulicznych agentów, pudeł po butach pełnych pieniędzy i bijących się po klatkach piersiowych 16-latków napiętnowanych paskami Adidasa na czołach niczym kodami kreskowymi. Przede wszystkim z tego powodu letnie granie stało się symbolem koszykarskiego odpustu, winionym za wszystko, od śmierci podania kozłem, przez skażenie amerykańskiej młodzieży, aż do okazjonalnych porażek dorosłych mężczyzn, którzy reprezentują USA na międzynarodowej scenie. To jest wyrzut sumienia koszykówki.

W ten sposób, kilka lat temu na łamach New York Timesa o koszykarskich ligach letnich dla młodzieży pisał Tommy Craggs. Czysto teoretycznie są to najczęściej rozgrywki organizowane przez AAU, czyli amatorską unię sportową, w rzeczywistości jednak w większości stoją za nimi firmy obuwnicze, które nie tylko tworzą od podstaw koszykarskie obozy i turnieje, ale też sponsorują całe zespoły złożone z dzieciaków szkół średnich i podróżujące po kraju.

Skąd taka krytyka? Na pierwszy rzut oka wygląda to na świetną ideę. Młodzi chłopcy mają dodatkową możliwość rozwijania się, kiedy ich szkolne drużyny mają przerwę. Solą w oku ludzi związanych z koszykówką szkół średnich i NCAA jest jednak to, że “letnie granie”  nie jest w żaden sposób od górnie kontrolowane. Oznacza to tyle, że tylko od organizatorów zależy, co promować będzie dany obóz czy turniej. Dla przykładu, jeden z najsłynniejszych letnich obozów ABCD (odbywał się w latach 1984-2007) promował raczej indywidualne aspekty gry. Taka jest oficjalna wersja ludzi, którzy “dbają o koszykówkę”. Mniej oficjalna – choć ogólnie znana – jest taka, że firmy odzieżowe nie skąpią pieniędzy na promocje swoich “nowych gwiazd” i starają się wypatrzeć i niejako złapać w swoje sidła młode talenty, zanim uczyni to konkurencja. No ale dość o tym.

Na scenę wchodzi Sonny Vaccaro.

Mogliście nigdy nie słyszeć tego nazwiska, ale zapewniam was, że znacie choć kilka jego dokonań. Jeśli zastanawiacie się, dlaczego dzisiaj musicie wydać kilkaset złotych na koszykarskie buty, to długa odpowiedź, którą otrzymacie zacznie się właśnie od jego imienia.

Vaccaro jeszcze w latach 70., pracując dla mało znanej firmy obuwniczej z Oregonu postanowił postawić na nowe sposoby promocji swojego produktu. Trenerzy zespołów uniwersyteckich, łącznie z takimi legendami jak John Thompson czy Jerry Tarkanian dostawali czeki na kilkadziesiąt tysięcy dolarów rocznie – w zamian ich zawodnicy ubierali się w buty z charakterystyczną łyżwą. Kilka lat później, kiedy młody chłopak z Północnej Karoliny o szerokim uśmiechu podpisywał swój pierwszy kontrakt z Nike, on siedział po drugiej stronie stołu. To był jednak dopiero początek.

W ciągu swojej długiej kariery Sonny Vaccaro zdążył pracować dla całej wielkiej trójki tego przemysłu (najpierw porzucił Nike dla Adidasa, następnie przeniósł się do Reeboka) i zbudować innowacyjny system zaprzęgania młodych talentów do pracy dla swoich reklamodawców. To on właśnie stworzył obóz ABCD, który od 1984 roku gromadził najlepszych graczy szkół średnich z całego kraju. Dla młodych zawodników była to możliwość sprawdzenia się przeciwko “innym najlepszym”. To tam w 2001 roku LeBron James rzucał zwycięskie punkty sprzed twarzy Lenny’ego Cooke’a, co symbolicznie miało posłać ich kariery w przeciwnych kierunkach, to tam Lance Stephenson ogrywał starszego od siebie O.J.-a Mayo.

Obóz ABCD podobnie wiele innych obozów i turniejów organizowanych po egidą firm odzieżowych stał się wylęgarnią młodych talentów, a sam Vaccaro zaczął być nazywany ojcem chrzestnym letniej koszykówki. Szybko – z wyżej wspomnianych powodów – stało się to solą w oku szkół średnich i NCAA. Tam gdzie jedni widzieli postęp, drudzy zauważali jedynie wszystko, co złe w “młodej koszykówce”. Dzieciaki, które zbyt szybko zaczęły myśleć, że są gwiazdami, rodziców liczących już w głowach przyszłe dolary i przede wszystkim zmarnowane talenty.

Na scenę wchodzi Renardo Sidney.

We wspomnianym artykule Craggs nazwał go sumą nowych koszykarskich strachów. Autor, pisząc go w 2008 roku – długo zanim Sidney trafił na uniwersytet Mississippi State – nie mógł nawet przypuszczać, jak prorocze będą jego słowa.

Chcesz czytać dalej?

Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.

Subskrybcja

Uzyskaj dostęp do
pełnej treści artykułów.
Poprzedni artykułKról z Akron
Następny artykułBrooklyn Nets zaczęli liczyć pieniądze i ograniczać wydatki

8 KOMENTARZE

  1. Bo dzieci musza miec szanse byc dziecmi. Jak dorosli opiekuni tego nie rozumieja, to tylko przykro. Te swiecace kilka/kilkadziesiat tysiecy dolarow w przypadku gdy ciezko zaplacic za czynsz lub/i jedzenie to za duzo na wspolczesny, coraz miekszy kregoslup moralny.
    A ze duze korpo przeginaja palke, to zadna nowina.

    0
  2. Oj, szczerze powiedziawszy mam mieszane uczucia do tego tekstu, TYM bardziej, ze jego autorem jest Przemek (od LBJ-ow jednak wymaga sie wiecej ;)

    Denerwuja mnie juz historie/ksiazki/filmy o sportowcach. Zawsze tylko dwa scenariusze:
    1) ciezkie zycie, niewyobrazalna harowka = sukces, LUB
    2) wielki talent, wielkie sukcesy i nagly zjazd z powodu pieniedzy/alkoholu/narkotykow/kobiet/samochodow/worldof warcraft (czyt. braku niewyobrazalnej harowki)

    Czy przypadkiem zycie (takze sportowcow!) nie jest jednak nieco bardziej skomplikowane niz taka zgrana do pozygu klisza?

    0
    • Nie jest. Nie da się zostać top10, top20 w czymkolwiek jeśli nie masz mega talentu/warunków fizycznych lub nie włożysz mega pracy. Po prostu się nie da. Brzmi to jak banał – został mistrzem, bo najciężej trenował… No, ale koniec końców do tego się to sprowadza. Tegorocznym Finals MVP został gość, który trafił do ligi 3 lata temu i nie miał wtedy jeszcze rzutu… ;)

      Jeśli się spojrzy na biografie wszystkich największych sportowców (i nie tylko) swoich dyscyplinach – ich historie brzmią zawsze tak samo. Mały chłopak z wielkim marzeniem – od początku chciał być najlepszy, od początku w siebie wierzył, od początku był gotowy zrobić wszystko, żeby osiągnąć sukces. NIE DA SIĘ inaczej zmuszać się codziennie do katorżniczej pracy niż szukając sobie wielkiej motywacji, wielkiego celu. Fakt, że Kobe chciał być jak MJ/lepszy niż MJ pozwalało mu mieć jego work ethic. Phelps w swojej biografii pisał, jak w pewnym okresie był zły na siebie, że od 2 lata w sumie wszystko wygrywa, ale nie może pobić żadnego rekordu świata… Miał wtedy jakoś ze 20 lat ;d

      Jasne, są jakieś wyjątki jak Bode Miller, ale większość historii jest niestety pisana tym samym piórem.

      0